BLACK FLIES. Fałszywy alarm [RECENZJA]
Ollie Cross (Tye Sheridan) w pocie czoła zasuwa na jednej z pierwszym zmian jako ratownik medyczny. Jęk bólu, wrzask, krew na rękach. Sytuacja tak zmienna i dynamiczna, że każda podjęta decyzja od razu wydaje się nietrafiona. Nawet jeśli wsparta najsłuszniejszymi intencjami. Ruchy, ruchy, ruchy! Do ambulansu, do szpitala! Kroplówka może nie uratuje życia, ale może je odrobinę przedłużyć. Rozumiem pośpiech, tempo i strach w oczach na filmowe otwarcie. Mocna dawka i jakaś stylistyczna propozycja. Rozciągnięta na dwugodzinną montażową padaczkę staje się wręcz fizycznie wyczerpującym doświadczeniem. A to wszystko jeszcze zanim do głosu dochodzi nowy partner Olliego, doświadczony i pozbawiony złudzeń Gene Rutkowsky (Sean Penn).
Gene to twardziel (wielki twardziel) i nikt nie powinien mieć co do tego żadnych wątpliwości już po pierwszym na niego zbliżeniu. Bo cóż innym niż przykładem krystalicznej męskości jest nałogowo przeżuwana wykałaczka w kąciku ust. Gene to człowiek z kamienia, ale gdzieś tam w środku pulsuje w nim ciepłe serduszko i garść empatii. Szczególnie albo całkowicie do kilkuletniej córeczki. Dobry chłop, choć spóźnia się z alimentami. Młody Ollie na pewno nie jest pierwszym świeżakiem uczącym się od niego fachu. „Ludzie umierają” mówi w jednym z monologów. Przed początkującym ratownikiem prawdziwa szkoła życia. Weźcie do kina notatniki. Nie może wam umknąć żadna sentencja.
Ollie też ma swoje problemy, choć anielskie skrzydła na kurtce noszonej w cywilu mogą być czegoś metaforą. Black Flies to jednak filmowe pole minowe. Byłbym ostrożny w szukaniu konkretnej odpowiedzi i konkretnych znaczeń. Całe życie Olliego to migające niebieskie i czerwone światła. Ciągle w gazie, w zapomnieniu, w egzystencjalnym bałaganie. Z ambulansu płynnie przechodzimy do klubu, gdzie sygnał alarmowy zastępuje wycieńczający dubstep. Kiedy indziej majaki ze zmiany przechodzą w patologiczny seks na odreagowanie zawodowych frustracji. Zrozumiałe intencje, ale sprawiają wrażenie desperackiej reanimacji na stole montażowym, by nadać całości jakikolwiek narracyjny sens.
Możliwe, że tematem przewodnim ma być refleksja nad istotą tej pracy i sensem ratowania życia. W tym celu poznajemy drugiego partnera Olliego, groteskowego antagonistę (Michael Pitt). Ten w życiu kieruje się tylko jednym mottem. Głosi, że nie wierzy w niebo, ale w piekło jak najbardziej. Wypowiadana w natchnieniu, z zaciąganym w trakcie papierosem, brzmi głupio i jest głupia. Dla Olliego od samego początku jest ona nie zaakceptowania. Nie zostaje też skonfrontowana z postawą Gene’a. Etyczny problem gaśnie zanim ktokolwiek zdąży go poruszyć. W Black Flies wszystko się rozmywa w rozklekotanej formie i bałaganiarskim scenopisarstwie.
Dwie godziny trzęsącej kamery i sekwencji kolejnych ratowniczych interwencji, ułożonych w przypadkowym porządku. Otrzymalibyśmy identyczny efekt ustawiając je w zupełnie innym. Reżyser, Jean-Stéphane Sauvaire, niestety nie wie skąd startuje i dokąd w Black Flies zmierza. Jedyny sukces jaki osiąga to podpisanie się nad testem dla cierpliwości widza. Black Flies autentycznie nie bierze jeńców. Wszyscy przed i za kamerą kończą jako ofiary.
Szkoda i nie szkoda Seana Penna. Kiedyś był gwarancja jakości i przynętą dla widzów. Teraz, jako aktor, często reżyser lub producent staje się ostrzegawczą czerwoną lampką. Penn w swoich filmach uwielbia sztuczny, jednowymiarowy patos i zatracił jakiekolwiek wyczucie, co na ekranie brzmi dobrze a co nie. Jego Gene Rutkowsky to w zamyśle postać pomnikowa i niezłomna a w wykonaniu komiczna i szablonowa. Do tego stopnia, że uratowałaby ją tylko karykatura. Black Flies niestety nią nie jest. Śmierć na ekranie, śmiertelna powaga. Zagadką na zawsze pozostanie czemu dostaliśmy tak precedensowe kuriozum.