BITWA O PLANETĘ MAŁP. Science fiction o tym, jak się uczłowiecza małpy
Historia wydarzyła się na nowo – jeśli chodzi o punkt, z którego startował w swoją kosmiczną podróż George Taylor (Charlton Heston) w pierwszej Planecie Małp – albo lepiej powiedzieć, że stworzyła się pętla czasowa. Cykl o ziemi w 3955 roku na końcu zatoczył krąg i wrócił do czasów nam bardziej współczesnych, żeby tu mieć swoją kulminację. Bitwa o Planetę Małp jest bardziej kinem postapokaliptycznym niż science fiction, a jak wiemy, w tym typie kina niezmiernie ważny jest klimat. Niestety, spośród wszystkich starszych części najbardziej brakuje jej budżetu, żeby sugestywnie wyrazić ten charakterystyczny styl świata po zagładzie. Jednak mimo ewidentnych braków technicznych dopiero w tej produkcji należycie pokazano, na czym polega metaforyczny sens uczłowieczenia – scenę linczu na generale Aldo. Małpy nabrały charakterów godnych ludzkich, aktorskich bohaterów.
I to właśnie uratowało film przed całkowitą klapą. Wiem, że współcześni widzowie są przyzwyczajeni do pełnych rozmachu scen batalistycznych, których modelowe przykłady nieco rozwydrzyły nasz gust za sprawą kina superbohaterskiego, ale nie tylko. Starsi widzowie zapewne wspomną nasz Potop, a to przecież czasy współczesne serii „Planeta Małp”. Czyli dało się wtedy i co najważniejsze – w Polsce. W produkcji Matta Reevesa Wojna o planetę małp finałowa bitwa może na tle Marvelowskich scenerii wygląda miernie jednak jak na kino postapokaliptyczne, jest wystarczająco realistyczna i efektowna. Niestety w Bitwie o Planetę Małp J. Lee Thompsona starcie sił gubernatora Kolpa ze zjednoczonymi gatunkami małp nie robi żadnego wrażenia. Ludzcy wojownicy przypominają grupę rekonstrukcyjną złożoną z zapaleńców, którzy zakochali się w uniformach noszonych zwykle przez szkolnych pracowników gospodarczych – dozorców, woźnych i cieciów. Wybuchów jest wiele, ale niezbyt synchronizują się z upadającymi ofiarami. Wszędzie słychać odgłos wystrzałów, ale na próżno widzowie będą szukać tysięcy łusek od nabojów. I generalnie właśnie tak jest z realizmem kluczowej bitwy między ludźmi a małpami. A można by sądzić, że finał tej filmowej epopei będzie monumentalny, jak chociażby finał Planety Małp Schaffnera, kiedy zrozpaczony Taylor klęka na plaży, a przed nim góruje głowa zafrasowanej światem Statui Wolności.
Na szczęście po walce następuje czas rozliczeń. Spragnieni zemsty widzowie dostaną, czego chcą, a wszyscy winni, nieważne czy są małpami, czy ludźmi zostaną ukarani. Bajka zakończy się szczęśliwie, bo ludzkie dziecko będzie uczęszczać na lekcje z małpimi dziećmi do tej samej klasy, a nawet będą mogły się wzajemnie popychać, jak to dzieci – bez żadnej nacjonalistycznej, ksenogenetycznej i innej negatywnej konotacji. O to w tej opowieści chodziło – o pogodzenie z różnorodnością, jako czymś skrojonym właśnie tak, żeby podtrzymać życie na Ziemi. Jeden gatunek umiera, drugi wchodzi na jego miejsce jako ten dominujący. Z taką wizją jednak trudno nam ludziom się pogodzić, zwłaszcza że chodzi o małpy, czyli istoty, które z jednej strony posiadają mnóstwo cech ludzkich – jak żadne inne zwierzę – a z drugiej strony są od nas znacznie mniej rozumne i nie stworzyły żadnej cywilizacji. Ta odmienność i jednocześnie łączność w połączeniu z koncepcją, że małpa jest przodkiem człowieka – tą częścią naszego rodowodu, z którego się zrodziliśmy, ale się go wstydzimy, bo nie pasuje do naszej koncepcji stwórczego Boga – powoduje w nas agresję, strach, potrzebę dowartościowania się właśnie poprzez dominację (podporządkowanie sobie małp) i udowodnienia, że małpy są zdolne tylko do bycia niewolnikami. A tu się okazuje, że to my jesteśmy gatunkiem recesywnym.
Seria „Planeta Małp” postawiła na głowie nasze przyzwyczajenia w myśleniu o bohaterach filmowych, czyniąc z nich małpy, a na dodatek wykorzystując ten atawizm, który każe nam zachowywać dystans wobec istot, które patrzą na nas wyjątkowo ludzkim, a nie w (sensie potocznym) zwierzęcym wzrokiem. Za to właśnie trzeba docenić każdą część serii – za konsekwencję w budowaniu świata przedstawionego i niedopuszczanie do niego ludzi w zbyt dużym stopniu. Mało tego, ewolucja serii to celowe przyzwyczajanie widza do małpich bohaterów, którzy z czasem zastąpili głównego, ludzkiego aktora. Dało się to już zauważyć w Podziemiach Planety Małp. Z chwilą zniknięcia Charltona Hestona to Cornelius go zastąpił, a potem jego syn Caesar. Twórcom chodziło przede wszystkim o to, żeby te dwie małpy stały się w oczach widzów charakterami ludzkimi. Wtedy z łatwością przestaje się zwracać uwagę na fizyczny wygląd – w tym wypadku przynależność gatunkową.
Być może znajdzie się jakiś widz-purysta gatunkowy i zarzuci serii, że jest radykalnie antropocentryczna, antropomorfizuje małpy w ten sposób, że przedkłada naszą ludzką tożsamość nad ich zwierzęcą naturę. A robi to tylko w celu udowodnienia, że to my jesteśmy wszystkim na Ziemi, i bez nas nic wartościowego na niej nie pozostanie. W tej perspektywie seria „Planeta Małp” wydaje się szkodliwym i przestarzałym ideologicznie filmem, gdyż współcześnie myślimy dużo bardziej wolnościowo i ekologicznie. Nie zapominajmy jednak o tym, że naszym pierwszym obowiązkiem gatunkowym jest ochrona nas, a nie samobójcza miłość do istot, z którymi nie możemy się rozmnażać ze względów genetycznych. Rozsądzenie tej kwestii pozostawiam jednak już widzom, podobnie jak problem rozstrzygnięcia, czy historię Planety Małp w pełni wykorzystał dopiero Matt Reeves.
Film dostępny w serwisie Flixclassic.pl