search
REKLAMA
Berlinale 2019

BERLINALE 2019: MID90S, reż. Jonah Hill

Tomasz Raczkowski

12 lutego 2019

REKLAMA

Tęsknota za przeszłością to potężna siła napędowa kultury, w tym także kina. Obserwować to możemy wyraźnie na przykładzie olbrzymiej fali nostalgii za latami 90., która wraz z analogicznym sentymentem do poprzedzającej dekady w dużej mierze wyznacza dzisiaj horyzont popkulturowego mainstreamu. Kiedy więc urodzona w 1983 roku (a więc przeżywająca okres nastoletni właśnie w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku) gwiazda tworzy film o młodzieży zatytułowany Mid90s, czy można spodziewać się czegoś innego niż napędzanej sentymentem wycieczki do świata deskorolek, Spice Girls i kolorowych workowatych ubrań?

Gwiazdą, o której mowa, jest Jonah Hill, dla którego Mid90s to reżyserski debiut. Hill od dłuższego już czasu zdaje się walczyć z przyczepioną mu łatką charakterystycznego aktora komediowego, zmieniając swój wygląd fizyczny, jak również próbując swoich sił w innego typu rolach (ostatnio chociażby w Maniacu czy Bez obaw, daleko nie zajdzie). Realizację pełnometrażowego filmu według własnego scenariusza można uznać za kolejny element wpisujący się w tę tendencję kariery Hilla. Mid90s można odczytać jako dążenie do artystycznego uznania w oderwaniu od popularności dawnych jego ról, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że Hill w swoim filmie nie występuje. Byłoby zresztą o to dosyć trudno, skoro bohaterami Mid90s jest grupa nastolatków, a przede wszystkim trzynastoletni Sunny Suljic (znany z Zabicia świętego jelenia Yorgosa Lanthimosa). To wokół Suljica Hill buduje swój film, który faktycznie jest zasadniczo wyprawą do dawnych czasów w słodko-gorzkiej oprawie.

Głównym bohaterem filmu jest Stevie, mieszkający z samotną matką oraz znęcającym się nad nim bratem (w tej roli Lucas Hedges). Stłamszonego i cichego chłopca fascynuje grupa starszych od niego podrostków spotykających się w sklepie z deskorolkami. Etnicznie przemieszana grupka, na którą składają się Ray, „Fuckshit”, Ruben i „Fourth Grade”, przyciąga Steviego skejterskimi sztuczkami i buntowniczym luzem, rysującym się przed nim jako niesłychanie atrakcyjna droga uwolnienia z domowego piekiełka. Stevie kupuje więc od brata deskorolkę i zaczyna starania o dołączenie do paczki kumpli, które dość szybko kończą się sukcesem. Nowa przyjaźń ma jednak również ambiwalentny posmak. Stevie, starający się dorównać stanowiącym dla niego wzór kolegom, musi zatracić część dziecięcej niewinności i w gwałtowny sposób przeskoczyć kilka stopni procesu dojrzewania, wystawiając tym samym na szwank swoje relacje z rodziną, a także samego siebie.

Mid90s rozwija się zgodnie z książkowym modelem coming of age movie – fascynacja głównego bohatera nowymi przyjaciółmi i środowiskiem deskorolkarzy jest podszyta poszukiwaniem własnego miejsca, chęcią posmakowania innego świata, a także i szkołą życia. Stevie zachłystuje się odkrytą wolnością, ale również poznaje wartość przyjaźni i otrzymuje szansę na odnalezienie własnego miejsca, tożsamości. Stopniowo dowiaduje się też więcej o swoich kolegach, odkrywając, że i oni mają swoje problemy. Z każdego upadku wynika tu jakaś nauka, a każdy sukces ma swoją cenę. A to wszystko skąpane jest w ciepłych promieniach letniego słońca końcówki XX wieku. Film Hilla wpisuje się z powodzeniem w tradycję amerykańskich portretów nastolatków, opowiadając niewydumaną historię, którą mogłoby napisać – i pisało wielokrotnie – samo życie.

Pod względem realizacji jest to film, do którego trudno mieć zastrzeżenia, ale który równocześnie nie oferuje nic nowego czy zapadającego w pamięć. Największą wartością dodaną filmu Hilla jest bardzo dobra kreacja małego Sunny’ego Suljica, z powodzeniem tworzącego postać na pograniczu dziecięcej niewinności, pędu ku dorosłości i rozpaczliwej potrzeby akceptacji. Hill reżyseruje film pewną ręką, unikając szarży i niepotrzebnych przełamań oszczędnej konwencji. Jedynie samo zakończenie sprawia wrażenie wymuszonego, jakby twórca chciał uciąć historię za pomocą mocniejszego akcentu, co daje raczej przeciętny efekt. Poza tym wszystko układa się jednakże w sprawdzoną kompozycję, dyskretnie czarującą urokiem kina indie, dzięki czemu Mid90s jest bardzo swojski i przyjemny w odbiorze.

Słabiej wypada konstrukcja samej historii, jak nadmieniłem już wyżej, mocno schematycznej i przewidywalnej, ale także dość powierzchownej. Mieszcząc swój film w niedługim, krótszym niż 90 minut metrażu, Hill wydaje się unikać pogłębienia pojawiających się wątków i momentami gubi spójność narracji. Następujące po sobie epizody zdają się tu i ówdzie ignorować logikę przyczynowo-skutkową i bardzo niewiele zdarzeń w Mid90s pociąga za sobą konsekwencje większe niż kilka komentarzy czy gwałtowne kłótnie, które po prostu zostają urwane i najwyraźniej zapomniane. W efekcie film Hilla ledwie prześlizguje się po centralnym problemie dorastania i poszukiwania akceptacji, tocząc się od jednego „punktu kontrolnego” do kolejnego, i pozostawia nas zaledwie z zestawem obrazów, które nie układają się w koherentną opowieść.

Problem Mid90s polega na tym, że Hill stworzył film narracyjny, w którym zdecydowanie większą wagę niż do opowiadania historii przywiązuje do oprawy wizualnej i wytwarzanego za pomocą kadrów klimatu. I choć odbija się to na jakości, to trzeba przyznać, że przywoływanie ducha lat 90. i młodzieńczej przyjaźni wychodzi mu dobrze. Nie wystarcza to do stworzenia całościowo przekonującego filmu, ale pokazuje serce włożone w nakręcenie Mid90s. Przesycone sentymentem do utraconej młodości dzieło Hilla lokuje się w efekcie w rodzaju próżni pomiędzy skrajnościami – sprawdza się na poziomie techniczno-koncepcyjnym, nieco jednak zawodzi jako artystyczny przekaz. W ogólnym jednak rozrachunku więcej w Mid90s kinowego dobra niż pretekstów do narzekań.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA