search
REKLAMA
Recenzje

BAR DOBRYCH LUDZI. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej

„Bar dobrych ludzi” to pocieszna odskocznia, pod którą podpisuje się George Clooney. Nie spodziewajmy się jednak fajerwerków. To historia jak każda inna, zrzucająca cały filmowy ciężar...

Tomasz Ludward

23 stycznia 2022

REKLAMA

Wszystko będzie dobrze, zdaje się komunikować swojemu siostrzeńcowi wujek Charlie. Wystarczy trzymać się kilku prostych, aczkolwiek fundamentalnych zasad. Tych z dziedziny ekonomii: miej zaskórniaki i nigdy nie wkładaj pieniędzy do przedniej kieszeni koszuli (domena pijaczków), ale też tych obyczajowych: opiekuj się matką i zawsze przytrzymuj drzwi kobietom. Chłonący życiową wiedzę J.R. wkrótce za sprawą wielkodusznego wujka odkryje literaturę, a ta stanie się dla niego drogowskazem i motorem napędowym do tego, by pewnego dnia zostać pisarzem. Gdyby wyłącznie na tej relacji opierała się fabuła najnowszego filmu George’a Clooneya, to wszyscy powinniśmy być zadowoleni. Ambicje reżysera Baru dobrych ludzi sięgają jednak dużo dalej, co w konsekwencji prowadzi do rozbudowanego, ale w istocie mało odkrywczego filmu o dorastaniu i formowaniu się własnego ja.

W jego centrum Clooney umieszcza nastoletniego Juniora. Przesiadując w tytułowym barze pod szyldem „The Dickens”, chłopiec nasłuchuje rozmów stałych bywalców lokalu, urozmaica swoje dość nieszczęśliwe dzieciństwo i tym samym rekompensuje sobie nieobecność ojca. Ten ostatni ponad ojcostwo przekłada pracę w popularnej rozgłośni radiowej, ukrywając się pod pseudonimem Głos (charakterystyczny Max Martini). Radiowiec to czarny charakter opowieści, który psuje sielankowy nastrój Long Island, ilekroć jego głos wybrzmiewa z odbiorników lub gdy on sam zaszczyca swoją obecnością rodzinny dom bohaterów Baru… Nie przeszkadza to aspirującemu pisarzowi zabiegać o jego względy, co staje się jedynym argumentem, by bez wyrzutów sumienia móc tę historię przypisać do gatunku dramatu.    

 

Bo dramaturgia to zdecydowanie najsłabszy element filmu. Przez cały czas jego trwania czekamy, by coś zaburzyło ten nostalgicznie skąpany w kalifornijskim słońcu rodzinny obrazek. Pomimo że słonko grzeje bez opamiętania, nasi bohaterowie pozostają dość wiosenni. Matka zachowuje optymizm, głównie trzymając kciuki za indeks Harvardu dla syna. Christopher Lloyd wypada poprawnie w roli stetryczałego seniora rodu. Sam J.R., gdy już podrasta i ma za sobą pierwszy poważny zawód miłosny, staje dziwnie obojętny na to, co dzieje się wokół niego. Być może przeczuwa, że jego doświadczenia nie grzeszą oryginalnością, a zatem mógłby podzielić je pomiędzy tysiące swoich rówieśników, odkrywających uroki burzliwych lat 70. Ciekawa natomiast w jego postaci jest analogia do Dickensa. Podobnie jak David Copperfield, J.R. nie potrafi ustalić swojego imienia, miotając się, ilekroć musi się przedstawiać. Zupełnie jak David, który swoją tożsamość oddał w ręce innych ludzi, by ci mogli zdecydować, kim w rzeczywistości jest.  

Reżyserowi brakuje również konsekwencji w drążeniu poruszanych, czasem dość trudnych tematów. Szkodliwość ojca ignoranta jest tutaj umowna. Jego ciągnąca się od wieków scysja z wujkiem Charliem o nieoddany dług przyjmuje formę niemalże humorystyczną, na przykład kiedy panowie wdają się w bójkę. Dość dziwne postawienie sprawy, biorąc pod uwagę, że relacje rodzinne są tutaj kręgosłupem historii. Idąc dalej, uświadamiamy sobie, że lekcje dobrego wuja nie są wdrażane, a anonimowe tomiska przeczytanej literatury – tak ważne w kontekście realizacji marzeń – wydają się nie wywierać żadnego wpływu na bohatera. Na dobrą sprawę do końca nawet nie wiemy, jakie to tytuły tak zachęciły go do kariery pisarskiej. Ostatecznie jak na dłoni widać, że chwytanie kilku srok za ogon rzadko wychodzi komukolwiek na dobre. Tym samym brak mocniejszego akcentu położonego na jeden fabularny wyróżnik czyni całość nudną. 

Co innego oprawa produkcji. Jej najjaśniejszy punkt to Ben Affleck. Już w Drodze powrotnej i Ostatnim pojedynku było widać, że aktor nie zapomniał, jak się gra. Jego Charlie żyje nieśpiesznie, ekscytując się drobnymi rzeczami. Kiedy postanawia roztoczyć duchową opiekę nad siostrzeńcem, zaczyna skupiać w sobie cechy ojca. Jednocześnie przeczuwamy, że postać Afflecka w pewnym momencie postanowiła rzucić w cholerę sprawy z przeszłości i skupić się na teraźniejszości, czytaj: zainwestować energię w bar. Mieścina, w której znajduje się lokal, zamknięta jest w oldschoolowo żółtym obiektywie Martina Ruhego, odpowiedzialnego w przeszłości za perfekcyjny wizualnie Control. Gdzieś w tle Baru dobrych ludzi słyszymy przyjemną dla ucha kompilację hitów z epoki. Klimat oddany na piątkę z plusem.  

Nie zmienia to faktu, że kolejna po Niebie o północy propozycja od Clooneya to przeciętniak, w którym reżyser bierze na kanwę niezbadaną przez siebie materię. Jego wejście w dorosłość przypomina jazdę pustą autostradą za kierownicą chevroleta, podczas której nie doświadczamy wybojów, zakrętów oraz niespodzianek. Kinowa wycieczka nie wyróżnia się niczym wzniosłym na tle podobnych produkcji. Zapatrzony w tekst źródłowy – skądinąd świetny – Clooney nie orientuje się, że ta sama historia przedstawiona na ekranie okazuje się w istocie dość nużąca. Do informacji wszystkich: odtrutką dla niej może okazać się lepsza i przynoszącą czystą satysfakcję Licorice Pizza od Paula Thomasa Andersona.

Avatar

Tomasz Ludward

Filmy na zmianę ogląda i słucha. Nieprzyzwoicie często wraca do ulubionych tytułów. Kinoman z zamiłowania, ceniący brak reklam i dubbingu. Wyjątkowo podatny na literackie adaptacje. Aktualnie w poszukiwaniu tej jednej, idealnej platformy streamingowej. Członek International Film Music Critics Association (IFMCA).

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA