NIEBO O PÓŁNOCY. Gwiazdy co najwyżej hollywoodzkie
Premiera Nieba o północy w trakcie świąt Bożego Narodzenia nie jest wcale przypadkowa. Próżno w nim bowiem szukać prób filozofowania na niezbadane jeszcze przez naukę tematy czy eksplorowania symptomów pustoszącej Ziemię katastrofy. To w gruncie rzeczy bardzo kameralny film, otoczkę science fiction wykorzystujący przede wszystkim do podkreślenia emocjonalnej i fizycznej izolacji bohaterów. W związku z tym już na wstępie przestrzegam wszystkich, którzy liczą na dążącą do widowiskowej kulminacji fabułę – nie ten adres. Z drugiej strony równie mocno przestrzegam wszystkich mających nadzieję na mocne trafienie prosto w serce i dużą dozę wzruszenia po seansie. To też nie ten adres.
Nie znaczy to, że całość nie może okazać się poruszającym doświadczeniem. Wymaga jednak ogromnej cierpliwości, zwłaszcza w starciu z pustym drugim aktem, składającym się w dużej mierze ze spacerowania w tę i we w tę poszczególnych bohaterów. Tych zaś poznajemy kilkoro i na czas seansu stają się oni postaciami poniekąd równorzędnymi. Na Ziemi przyjdzie nam obcować z wyraźnie zmarnowanym Augustine’em (George Clooney), naukowcem, który decyduje się pozostać na mroźnej powierzchni Arktyki. Przekonany o tym, że został sam, przeżyje niemały szok, gdy na terenie obiektu spotka dziewczynkę (Caoilinn Springall). Od tego momentu będzie starał się ze wszystkich sił skontaktować z grupą wracających z misji astronautów – pozbawionych łączności i zupełnie nieświadomych apokalipsy, jaka spotkała rodzimą planetę.
Produkcja przypomina kompilację najlepszych scen z Grawitacji, Interstellar, a nawet Logana (choć w jego przypadku mniej niż mogłoby się początkowo wydawać). Znajdziemy więc i niebezpieczny spacer kosmiczny, i tęsknotę do rodziny, i w końcu relację starszego mężczyzny z małą dziewczynką, która ma wydobyć z niego resztki pozytywnych cech. Tylko że szybko zadajemy sobie pytanie, do czego to wszystko dąży. Po błyskawicznym wręcz nakreśleniu sytuacji i przedstawieniu bohaterów przychodzi długie kilkadziesiąt minut fabularnej pustki. Niby co jakiś czas podrzuca nam się skrawki informacji w formie retrospekcji z życia naukowca czy wspomnień członków załogi, ale cel pozostaje bliżej nieokreślony, a stawka – żadna. Przez to nasuwa się kolejne pytanie: czemu miałoby nas to obchodzić? O ile sytuacja dziewczynki i Augustine’a nie pozostawia emocjonalnych wątpliwości – mężczyzna sam siebie skazał na izolację, za to dziecko znalazło się tam przez przypadek, więc trzeba je uratować – o tyle wobec losów astronautów pozostajemy w dużej mierze obojętni. Tym bardziej że powód apokalipsy jest tu traktowany z ostrożnością godną największego ze zwrotów akcji i przez większość czasu nie mamy pojęcia, dlaczego Ziemia stała się tak niegościnnym miejscem oraz dlaczego bohaterowie nie powinni na nią wracać. Odpowiedzi oczywiście nie zdradzę, ale powiem jedno: nie nastawiajcie się na szok.
Na całe szczęście ta nijaka historia została opakowana w bardzo dobrą warstwę produkcyjną. Scenografia robi wrażenie, a niektóre widoki – Sully (Felicity Jones) podziwiająca górzyste tereny kolonii z obcą planetą zasłaniającą niemal cały horyzont – to materiał nadający się do powieszenia na ścianie. Główną gwiazdą widowiska jest jednak George Clooney, paradoksalnie nie jako reżyser, lecz aktor. Od zaprezentowanej przez niego kreacji zmęczonego życiem, żałującego podjętych wyborów, dążącego do autodestrukcji staruszka bije autentyzm, a Clooney udowadnia, że potrafi wyrazić oczami dziesiątki najróżniejszych stanów emocjonalnych. Aktor kojarzony głównie z rolami charyzmatycznych przystojniaków, tutaj wychodzi poza emploi i, co najważniejsze, wychodzi z tego obronną ręką. Szkoda, że trudno powiedzieć tyle samo dobrego o reszcie obsady, gdyż pomimo głośnych nazwisk – na liście płac znajdziemy wspomnianą już Jones, a także Kyle’a Chandlera czy Davida Oyelowo – żaden drugoplanowy bohater nie zapada w pamięci. Jest to zresztą istotny problem, ponieważ członkowie ekspedycji zdają się mieć nie więcej niż po jednej cesze charakteru na każdego. Wszystkich zaś łączy motyw wspólny: potrzeba bliskości emocjonalnej.
Tę ostatnią można nazwać clou fabuły. Oparty na powieści Lily Brooks-Dalton Dzień dobry, północy film skupia się na samotności i tęsknocie do drugiego człowieka. To produkcja niezwykle sentymentalna i wyciszająca – tylko że aż za bardzo, gdyż do finału trudno wytrwać z otwartymi oczami. Wszelkie próby zawiązania emocjonalnej nici pomiędzy nami a przedstawionymi postaciami kończą się fiaskiem – o ironio, brakuje łączności. Tym samym Niebo o północy staje się równie puste jak wyniszczona katastrofą Ziemia czy nieprzyjazna przestrzeń kosmiczna. Przyznaję twórcom rację: lepiej spędzić czas z rodziną.