ASTEROID CITY. Wykroczyć poza fasadę [RECENZJA]
Wes Anderson jest obecnie w być może najciekawszym momencie swojej kariery, bo takim, w którym po latach sukcesywnego budowania pozycji zdaje się powoli przejadać szerokiej publice. Kolejne ogłaszane projekty prześcigają się wzajemnie na liczbę wielkich nazwisk aktorów zaangażowanych w jego produkcję (w przypadku Asteroid City te ledwo mieszczą się na plakacie). Symetryczność kadrów stała się nie tylko wizytówką reżysera, ale estetyczną decyzją z automatu z nim utożsamianą. Pastelowa paleta barw zalewa nastoletnie konta na Instagramie, zakochane w scenograficznym pięknie emocjonalnego wypalenia. Z drugiej strony konsekwentnie budowany styl zaczyna powoli powodować wiercenie się widzów w fotelu; pojawiają się pierwsze zarzuty o samo-zamknięcie się reżysera w pętli powtarzalności, zaprzedanie ambicjonalnej duszy na rzecz produkcyjnej taśmy.
Kurier francuski przyniósł jednak przełom, przynajmniej tematyczny. Andersonowska umowność kreowanego świata stała się w końcu pretekstem do tego, co podświadomie twórcę interesowało od zawsze – piękno opowiadania, istotniejsze nawet niż sama opowieść. W filmie sprzed dwóch lat kamera wchodziła w odbiorczą wyobraźnię, przenosząc na taśmę impresje czytelników; adaptując nie sam tekst felietonów, a wrażenia, projektowane przez nasz mózg ruchome obrazki, które wyświetlają nam się gdzieś pod kopułą podczas wertowania dziennikarskich tekstów. Asteroid City będzie pogłębiało tę świeżo odkrytą miłość do materii narracji. Telewizyjny prezenter w ciasnej czarno-bieli zapowie nadchodzące przedstawienie. Aktor wyjdzie z roli, scena zostanie wycięta, reżyser podzieli się z nami realizacyjnymi wątpliwościami. Zasadniczą opowieść o kosmiczności ”życia na chwilę” poprzedzi zapożyczony z tekstu dramatycznego wizualny podział na akty i sceny w formie statycznych plansz. Scenariuszowe „co” stanie się konsekwencją reżyserskiego „jak”.
Nie znaczy to broń boże, że fabuła stała się dla Andersona drugoplanowa; okazuje się raczej bezpośrednią wypadkową złożoności świata przedstawionego. Tytułowe Asteroid City jest czerwonym kartonowym pustkowiem, w którego obręb wchodzi rząd automatów, warsztat samochodowy, zapyziały hostel i stacja badawcza. Wszystko otoczone sięgającym po horyzont piaskowym niczym. Grupę bohaterów z przypadku poznajemy w podróży; większość albo zamieszkuje umowne „miasteczko”, albo przywozi tam swoje pociechy na coroczny prestiżowy konkurs naukowy. Wśród przyjezdnych: zblazowana gwiazda filmowa (Scarlett Johansson), wdowiec (Jason Schwartzman) ukrywający przed dziećmi prochy ich matki w błękitnym pudełku firmy Tupperware, czy jego cierpki od emocjonalnej niedostępności teść (Tom Hanks). Wśród mniej lub bardziej temporalnych rezydentów: ekscentryczny właściciel hostelu i automatów do wszystkiego (Steve Carell), niespełniona dyrektorka centrum badawczego (Tilda Swinton) i meandrujący pomiędzy żołnierską oschłością a romantyczną naturą dowódca stacjonującego w miasteczku wojskowego batalionu (Jeffrey Wright). Każdy ze swoją mikro-opowieścią życiowego niespełnienia; każdy z emocjonalną blizną, zakrywającą resztki jego osobowościowego wyróżnika. W obrębie pustynnej równiny Asteroid City każdy tak wyjątkowy ekscentryk jest paradoksalnie do siebie podobny; ta sama mikroskopijna gimnastyka zrezygnowanej twarzy, ten sam pusty wzrok lustrujący wymęczoną duszę.
Z duchowego pokrewieństwa Anderson wyprowadza motywację do budowania relacji, współuczestnictwa w życiowej samotności jakby na chwilę. Aktorka zawiąże niejednoznaczny romans z wdowcem, jego syn, obiecujący geniusz, znajdzie w końcu zrozumienie w grupie równie obiecujących geniuszy. Asteroidowe miasto, zmuszone fabularnym biegiem do pandemicznie znajomej izolacji, zdobędzie się na nieoczekiwany przystanek w drodze. Zarówno tej faktycznej, prowadzonej z niejasnego punktu A do jeszcze mniej jasnego punktu B, jak i metaforycznie szerszej, życiowej. Hostel pośrodku pustkowia zamieni się w punkt wypadkowy ludzkich istnień, pochłoniętych wymazującemu przejawy samorefleksji pędowi. W końcu znajdzie się moment na oddech, dotąd nieodbyte rozmowy, wymówienie wiecznie przemilczanych tematów, a czasem i tych nigdy nieuświadomionych, determinujących życia pastelowej zgrai ekscentryków.
Wszystko w reinterpretowanym towarzystwie żywszych niż zwykle naukowych równań i wzorów. „Grawitacja jest chyba moim ulubionym prawem fizyki” – powie w pewnym momencie jeden z młodocianych geniuszów i, jak się zdaje, chyba nie tylko jego. Przyciąganie ziemia – ciało funkcjonuje też w obiegu ciało – ciało, gdy samotne atomy z przeróżną historią i kuriozalną fizjonomią zaczynają w swoim emocjonalnym wyobcowaniu lgnąć do Drugiego. Kontakt staje się priorytetem; zarówno by zrozumieć Drugiego, co częściej, by móc w końcu obnażyć przed światem samego siebie. W tym kontekście nawet nieco zmieszany kosmita lądujący na moment na Ziemi od razu zagubi się w złożoności praw międzyludzkiej fizyki. Andersonowski „Drugi” jest zarazem nieprzystępnym, milczącym sędzią, co i w swoim niewzruszeniu idealnym słuchaczem, odbiornikiem cudzej faktury zmartwień. Stąd wszystkie spotkania na czerwonej pustyni będą ważne przede wszystkim na poziomie indywidualnym, introspektywnym. To zresztą też przekłada się na dziwaczną przestrzeń Asteroid City; jednocześnie podzielonego na wydzielone fabularnym czasem akty, co i w swojej esencji trochę poza czasem. Próby budowania relacji nigdy nie pójdą do przodu. Ten sam absurdalny policyjny pościg za przyozdobionym w płomienną karoserię autem przejedzie ulicami miasta trzykrotnie. Kukawka kalifornijska zawsze poszuka robaczka w tej samej kępce trawy.
Pozwól, czytelniku, że się wytłumaczę. Pisanie o Asteroid City używając czasowników niedokonanych nie jest tylko szpanerskim retorycznym zabiegiem – zwyczajnie ciężko robić to inaczej. Wes Anderson konstruuje fabularną rzeczywistość w oparciu o świat, który wciąż na coś czeka, świat odliczający dni do finalnej ucieczki od siebie samych. W końcu; świat liczący na ostateczną metafizyczną przemianę, przykrywającą umowność rzeczywistości, odsłaniającą prawdę kryjącą się za kartonową skałą czy plastikową elewacją. Oczywiście, to wszystko nigdy się nie wydarzy. Ale egzystencjalna ciekawość tego, co znajduje się pod pokolorowanym papierkiem z logiem Pantel, jest chyba najciekawszym filozoficznym poszukiwaniem, na jakie Anderson kiedykolwiek dotąd się zdobył.