search
REKLAMA
Cannes2018

ARKTYKA. W lodowej pułapce

Jacek Lubiński

14 maja 2018

REKLAMA

Znamy to wszyscy bardzo dobrze. Samotny rozbitek walczący gdzieś na odludziu z naturą oraz – czy też przede wszystkim – własnymi słabościami. Jego coraz mizerniejsza twarz i coraz bardziej zacięty, jakby odgórnie skazany na niepowodzenie pojedynek z upływającym czasem, oznaczającym coraz dłuższą rozłąkę z cywilizacją, a co za tym idzie także zatracające się powoli człowieczeństwo. Tego typu filmów – mniej lub bardziej udanych – powstało już całkiem sporo. Ba! Wyodrębnić można nawet cały podgatunek kina oparty na tym właśnie motywie. Świeżutki debiut Joego Penny sprawnie czerpie z dobrodziejstw survivalowego inwentarza.

Gwoli ścisłości: to nie jest rewolucja. Żaden przełom tudzież redefinicja oczywistych schematów, ale solidna rozrywka z przyjemnym dreszczem emocji, które ostatnio były tak dobrze zapodane bodaj w Przetrwaniu imiennika Penny – Carnahana. Różnica polega na tym, że tutaj bezimienny bohater Madsa Mikkelsena może liczyć jedynie na własne umiejętności, ewentualnie przypadkowy ratunek. I zamiast z wygłodniałymi wilkami walczy z wygłodniałym niedźwiedziem polarnym. Ten ostatni dopiero co uprzykrzał życie załodze telewizyjnego Terroru. Szczęśliwie tutaj robi to o wiele lepiej – i to pomimo mniejszej, bardziej standardowej roli w fabule. A i sam film jest też ciekawiej zrealizowanym (także pod względem efektów specjalnych), nawet jeśli ostatecznie również odrobinę rozczarowującym, widowiskiem.

Na wielkim ekranie rządzi przede wszystkim wszechobecny minimalizm. Już sam fakt, że bardzo niewiele wiemy o głównym – i na dobrą sprawę jedynym – bohaterze tkwiącym pośrodku lodowej głuszy, robi swoje. Dialogów jest zatem jak na lekarstwo, a wszelkie informacje przekazuje nam przede wszystkim sam ruchomy obraz – a i to czyni dość zdawkowo, oszczędnie. Abstrahując od obsadzenia w głównej roli powszechnie lubianego Mikkelsena, o tym, czy polubimy jego postać, świadczą nawet nie tyle akcje i tok rozumowania tejże (bo te bywają nieudolne, a nawet… idiotyczne), lecz niuanse, drobne gesty, a w końcu także jej “pasek” energii i chęci do życia.

Jak nietrudno się domyślić, ta zostaje wielokrotnie poddana prawdziwej próbie charakteru – chociażby w przypadku nieoczekiwanej możliwości zbawienia, które finalnie jedynie bardziej skomplikuje sytuację skazanego na siebie Madsa. Duńskiemu gwiazdorowi co prawda charyzmy nie brakuje, lecz niezbyt ciekawe położenie wraz z wieloma niewiadomymi dotyczącymi jego przeszłości (czy to może on sam przypieczętował swój los?) oraz niefortunnością własnych wyborów sprawiają, że na szacunek widza aktor musi tym razem sobie zapracować. I robi to. Wysiłek fizyczny, jaki jego postać przechodzi, by w najmniejszym choćby stopniu wyjść na swoje i czerpać minimalną radość z kolejnego przeżytego dnia pośród białej dziczy, jest wystarczająco wyczerpujący, by na swój podły sposób satysfakcjonował siedzącego sobie w ciepłej kinowej sali odbiorcę. Czy to jednak wystarczy, by można było mówić o ciekawej z naszej strony wyprawie poza krąg polarny i tym samym udanym seansie?

Tak, choć, jak to często bywa, reżyser nie zdołał utrzymać fasonu do samego końca. Zwieńczenie arktycznej niedoli w swym ostatnim akcie wpada zatem w nadmierny optymizm i sztampę rodem z Hollywood. Choć happy end jest podskórnie wręcz pożądany i w jakiś sposób zapowiadany wcześniej typową, acz mimo wszystko rzadko obecną muzyką Josepha Trapanese’a, to w ogólnym rozrachunku nie pasuje do reszty tej dość posępnej i skąpanej w beznadziei historii. Nie pomaga solidnie stopniowane napięcie, coraz bardziej popadający w szaleńczą rozpacz Mads czy odpowiednio chłodne, lecz niepozbawione oczywistego piękna zdjęcia Tómasa Örna Tómassona – dysonans jest na tyle duży, że napisy końcowe witamy z miną powątpiewania w jakąkolwiek wiarygodność sytuacji, dotychczas tak ładnie surowej w formie, stylu i atmosferze. Oraz, poniekąd, także i w ambicji.

Ekipa równie skromna co fabuła fotka z planu<em> Arctic<em>

Szczęśliwie Arctic nigdy nie aspirowało do miana poważniejszego kina, prawiącego o ludzkiej kondycji, więc ten drobny minus bynajmniej nie kładzie się cieniem na całej produkcji. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że młodemu twórcy zabrakło większej odwagi i pazura, które nadałyby jego filmowi nieco większej wymowności, sprawiając, że także widzowi ta swoista podróż do jądra lodowej ciemności gdzieś na krańcu świata również wejdzie głęboko za skórę, zostawi piętno na umyśle i tym samym na dobre wbije się w pamięć. Lecz tak się nie dzieje i całość pozostaje w miarę bezpieczną, bezbolesną i łatwo przyswajalną rozrywką. Ale też i obiecującym startem kariery…

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA