search
REKLAMA
Recenzje

ANIMA. Wokalista Radiohead w eksperymentalnym filmie na Netfliksie

Tomasz Raczkowski

11 lipca 2019

REKLAMA

Paulowi Thomasowi Andersonowi i grupie Radiohead po drodze jest nie od dziś. Etatowym kompozytorem muzyki do filmów amerykańskiego reżysera jest od czasu Aż poleje się krew (2007) Jonny Greenwood, gitarzysta brytyjskiego zespołu. Z całym Radiohead Anderson spotkał się z kolei na gruncie zawodowym trzy lata temu, gdy nakręcił teledysk do utworu Daydreaming z ich ostatniego jak dotąd albumu, A Moon Shaped Pool. Teraz na platformie Netflix obejrzeć można intrygujący efekt współpracy reżysera z samym Thomem Yorkiem – krótkometrażowy film Anima.

Tak się składa, że Anima to również tytuł wydanego niecałe dwa tygodnie temu albumu solowego Yorke’a, wyreżyserowany przez Andersona film można więc traktować jako element promocji płyty. Nie jest to jednak typowy materiał marketingowy – tym był „regularny” wideoklip do jednego z dziewięciu utworów wydanych przez brytyjskiego kompozytora. Tymczasem filmowa Anima to właściwie autonomiczny byt, który można traktować jako równoległą artystyczną wypowiedź względem płytowego odpowiednika.

W piętnastominutowej etiudzie usłyszymy trzy utwory Yorke’a z nowego albumu. Kolejno są to Not the News, Traffic oraz Dawn Chorus. Ambientowe, elektroniczne kompozycje składają się na unikatową ścieżkę dźwiękową do pozbawionej dialogów mikrohistorii, w której główną rolę gra sam Thom Yorke. Jego bohatera poznajemy w metrze, gdzie przysypia w anonimowym tłumie podróżujących. Na końcowej stacji mężczyzna spostrzega, że grana przez Dajanę Roncione (prywatnie partnerkę muzyka) kobieta zostawiła w wagonie niewielką torbę. Bohater Yorke’a chwyta walizkę i rozpoczyna dziwaczny pościg za właścicielką przez surrealistyczny miejski labirynt.

Szkicowa fabuła Animy stwarza jedynie przestrzeń wizualną dla budowania przez Andersona surrealistycznych, frapujących wizji korespondujących z utworami granymi przez Yorke’a. Ruchy postaci są nienaturalne i układają się w mechanistyczną choreografię, jedynie główny bohater zdradza indywidualną wolę i dążenia, wyłamując się z tego zautomatyzowanego baletu swoją chęcią odszukania kobiety. W zestawieniu z ciemnymi uniformami noszonymi przez aktorów i industrialnymi przestrzeniami generuje to mocny, dystopijny klimat przywodzący na myśl wizję George’a Orwella z Roku 1984 oraz Metropolis Fritza Langa. Silne są też inspiracje kafkowskie – w sekwencjach kręconych w otwartej przestrzeni miasta oglądamy Pragę, a cała podróż protagonisty, uwikłanego w absurdalne zmagania z tłumem i przestrzenią, wyglądają trochę jak zaginiona miniatura lub epizod Procesu przeniesiony o kilka dekad do przyszłości.

Tytułowa anima – z łaciny dusza, ale w psychoanalizie również archetypiczny ideał kobiety w umyśle mężczyzny – to nieuchwytna i intrygująca nieznajoma, którą za wszelką cenę stara się (wraz z sensem istnienia w zdehumanizowanym świecie) odszukać bohater. Po złożeniu wszystkich tych inspiracji i elementów w skondensowaną formę krótkometrażowego filmu Anderson i Yorke stworzyli nietypową impresję na temat samotności, absurdalności ludzkich dążeń i zagubienia w zunifikowanym świecie. Te zawsze aktualne tematy potraktowane są jednak bez nużącego schematyzmu, zamiast tego oferują bardzo pomysłową i pełną niuansów układankę, w której obraz, dźwięk i ruch stanowią równorzędne elementy.

Choreografia została przygotowana przez Damiena Jaleta (pracujący przy Suspirii Luki Guadagnino), z kolei za warstwę wygenerowanej graficznie scenografii odpowiedzialny był ceniony artysta wizualny Tarik Barri. Ich praca w połączeniu z dźwiękowymi pasażami Yorke’a i filmową ręką Andersona pozwoliła uchwycić kreatywny kolaż wywodzący się z różnych dziedzin sztuki, w którym poszczególne, autonomiczne elementy tworzą razem przekraczający klasyfikacje gatunkowe efekt, przede wszystkim oddziałujący doraźnie na percepcję, a dopiero w drugiej kolejności konotujący znaczenia i interpretacje.

W promocji dominują jednak nazwiska Andersona i Yorke’a i to na nich skupia się uwaga odbiorcy otrzymującego Animę w Internecie. Ostatecznie film „gra” głównie na Yorke’a, spełniając – pomimo swojej odrębności – funkcję uzupełniającą wobec jego nowej płyty. Nie umniejsza to wkładu Paula Thomasa Andersona, Damiena Jaleta i Tarika Barriego, jednak to Yorke – jako główny aktor i artysta dostarczający bezpośredniego nawiązania do swojej solowej twórczości – napędza projekt. Jeśli spojrzymy na Animę w ten sposób, to odkryjemy jeszcze jedno z jej ciekawych oblicz. Jest to swego rodzaju „odwrócony wideoklip” – zamiast ilustrować i dopełniać obrazami czy narracją muzykę, dowartościowuje samo ekranowe dzianie się, wobec którego muzyka pełni momentami funkcję ilustracyjną. Ten zabieg stanowi esencję kreatywnej współpracy, której efektem jest Anima – twórcy zdają się wchodzić w specyficzny dialog. W Animie muzyka, wizualia, taniec i kinowa kreacja są równorzędne, a każdy z artystów odcisnął na niej swoje piętno, dając coś od siebie do wspólnego dzieła, ale nie dając się sprowadzić do „uzupełniacza” cudzej wizji. To ich interferencja sprawia, że ten film jest tak wyjątkowym przedsięwzięciem, przekraczającym sztywne podziały pomiędzy ilustracyjnością, narracją a multimedialnym eksperymentem.

Ponieważ Anima trafiła do „domowej” dystrybucji Netfliksa, każdy może zaplanować sobie i zorganizować seans w optymalnych, dowolnych warunkach. Warto postawić na możliwie dobre nagłośnienie (w wersji minimum, którą zrealizowałem, są to porządne słuchawki) – wtedy w pełni będziemy mogli delektować się syntezą obrazów i muzyki. Zdjęcia są niemal sterylne i klarowne, co podkreśla prowadzone przez Andersona i Barriego gry ekspozycji i wizualnej kreacji. Przywodzi to na myśl „zerowy” styl łączący Netfliksa i standard wysokobudżetowych teledysków, jednak nie jest to zarzut – w tym kontekście techniczne podkręcenie uzasadnione jest konceptem oraz stwarzaniem równych, niewypaczanych przez sztuczki produkcyjne, warunków dla artystycznego spotkania twórców.

Animę warto obejrzeć kilka razy, skupiać się na kompozycji poszczególnych scen i wychwytywać audiowizualne smaczki. To jeden z tych filmów, które można analizować kadr po kadrze i scena po scenie, z wielu punktów widzenia. Najważniejsze jest jednak całościowe wrażenie – niesztampowe, wciągające i pozostawiające lekki niedosyt, pozwalający docenić tę niewielką ilość materiału, którą obejrzeliśmy. Choć to krótki film, daje więcej wrażeń niż niejeden pełnometrażowy obraz, oferując unikatowy klimat i spójną realizację przygotowaną przez największych specjalistów w swoich dziedzinach.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA