AMERYKANIN W MARYNACIE. Przesolony
Lubimy dowcipy o Żydach. Specyficzny humor miesza się w nich bowiem z zestawem pewnych uniwersalnych prawd o tym narodzie – nie zawsze chwalebnych, jednak dzięki możliwości ich wyśmiania zyskujących nową, przyjemniejszą twarz. Do moich ulubionych z tej serii należy ten o trzech handlarzach przybyłych do Ameryki i otwierających sklepy tuż obok siebie. Pierwszy postanowił zareklamować swój biznes hasłem: „tu najtaniej!”. Drugi postawił na szyld: „tu najlepiej!”. A trzeci, będący w samym środku, popatrzył w prawo, popatrzył w lewo i umieścił nad drzwiami napis: „tu wejście”.
Podobne dowcipy nie są obce Sethowi Rogenowi – jednemu z czołowych komików amerykańskich wywodzących się spod znaku Gwiazdy Dawida. Znany głównie z niezobowiązujących ról spalonych trawką, śmiesznych grubasków z sąsiedztwa w swym najnowszym, synagogowanym logo HBO filmie sięgnął dosłownie do korzeni i po kawały o swoich ziomkach – choć z pewnością nie tej klasy, co przytoczony wyżej. An American Pickle (tytuł oryginalny, mający swe źródło w krótkiej historii Simona Richa Sell Out z 2013 roku) bawi na swój własny sposób. Lecz niezbyt długo i namiętnie, więc do kanonu raczej nie wejdzie.
Film Brandona Trosta – dotychczas operatora wielu rubasznych komedyjek Rogena z ostatnich lat – zaczyna się jednak całkiem obiecująco, bo od retro wizyty w… Schlupsku. Będący wciąż pod niemieckimi wpływami i systematycznie najeżdżany przez Kozaków (!) jest oczywistym i niestety nie jedynym przytykiem (żartem?) do Polski – tutaj będącej przypadkowym miejscem w Europie Wschodniej, gdzie nasz hiroł, Herschel Greenbaum, poznaje miłość swojego życia. Za ciężko zarobione pieniądze kupuje jej rybę i zabiera nad staw, gdzie wyjawiają sobie największe sekrety. A potem jadą razem za ocean, z marzeniem spełnienia amerykańskiego snu i picia drogiej wody z bąbelkami.
To niewielki, ale całkiem sympatyczny obrazek, który zyskuje dodatkowy urok dzięki obecności Sary Snook oraz trafnie obranej stylistyce starego kina. Szkoda, że potem oba te elementy znikają, a nasz „syn Szawła” budzi się we współczesności, której doczekał zakonserwowany w ogórkach niczym John Spartan i Kapitan Ameryka w lodzie, wiecznie młody Mel Gibson w maszynie lub nasi poczciwi Maks i Albert w seksownej służbie ludzkości.
W przeciwieństwie do tych ostatnich Żyd Rogen nie budzi się jednak w świecie gotowych na zapłodnienie, skrytych pod ziemią kobiet, ale w ponurej rzeczywistości rządzonej przez influencerów, social media i dobry PR. Rzeczywistości, w której wspomniany Schlupsk wygląda jak rumuńska wieś po przejściu wojsk radzieckich, no ale nie wymagajmy za dużo. Ważne, że Herschel zostaje sam w obcym i niezrozumiałym dla niego świecie, z którym jedynym łącznikiem jest jego nieudaczny potomek o tej samej, acz gładko ogolonej twarzy (Rogen w modnej, lecz niezbyt ambitnej, podwójnej roli, montowanej głównie na cięciach).
Od tego momentu jesteśmy świadkami jeh…, ekhm, już tylko okazjonalnie zabawnych i/lub celnych pomysłów, a Amerykanin w marynacie (żeby jeszcze w marynarce…) zamienia się w przydługą i mało śmieszną anegdotę o przeznaczeniu, zaufaniu, wierze we własne możliwości, znaczeniu rodziny (lub, w tym wypadku, jej resztek) i takich tam banialukach życiowych. Żydowskich mądrości tu nie za dużo, choć Rogen dwoi się, aby sprzedać je z gracją wszechwiedzącego rabina, który chciałby nam służyć radą, ale akurat śpi. Zasypiamy więc i my, przewidując konkluzję całej historyjki na długo przed lekcją, jaką wyciągają z niej bohaterowie. Niby tacy sami, a ze ścianą między nimi – ileż to już razy widywaliśmy to w różnorakich konfiguracjach?
No właśnie, problem niewykorzystanego potencjału tkwi tu głównie w świeżości nagłej podróży w czasie (i soli). Być może trudno było tego oczekiwać po zakiszonym i obrzezanym ogórasie, ale śmiem twierdzić, że inny znany Żyd-dowcipas – Mel Brooks – zdołałby z niego wycisnąć wszystkie soki bez większych problemów. Tymczasem spocony samym swoim akcentem z innej ery Rogen oferuje nam przeterminowany produkt, który już w połowie spożycia wywołuje wzdęcia i niewiele więcej. Szkoda, bo nawet przy braku większych ambicji i potencjału była tu przynajmniej szansa na coś bardziej rozrywkowego, nieszablonowego, a w końcu też po prostu lotniejszego.
Przydałoby się więc zakończyć jakąś mądrością z ksiąg narodu wybranego, ale co ja mogę, skoro – idąc za rozumem głównego bohatera tego komediowego „fresku” – jestem tylko głupim Polakiem. A ten, jak wiemy, mądry staje się dopiero po szkodzie. I faktycznie, szkoda mi było momentami oglądać to dziełko i szkoda mi je teraz szczerze polecić. I ogółem szkoda nickla na tego amerykańskiego pickla. Szalom!
https://youtu.be/JBC0pTh6GDM