AMERICAN HONEY. Monotonne kino drogi
Autorem tekstu jest Łukasz Krajnik.
Sprawa jest jasna. Najnowsze dzieło Andrei Arnold spodobało się chyba każdemu. Wyjątkowo wysokie noty przyznawane American Honey przypięły temu tytułowi łatkę kina definiującego Amerykę dwudziestego pierwszego wieku. Recenzencki hurraoptymizm uwydatnił panujący wśród współczesnej widowni głód ekscytujących, filmowych podróży, łączących turystyczne doznania z metafizycznymi uniesieniami. Reżyserka postanowiła zaspokoić te wygórowane oczekiwania, wcielając się w rolę Kerouaca ery gangsta rapu.
Szkoda tylko, że ograniczyła się do żonglowania przewidywalnymi motywami, powtarzającymi kreacje kontynuatorów filozofii Easy Ridera. Prawie trzygodzinna odyseja to udająca pokoleniowy manifest wydmuszka, rozczarowująca trywialnym podejściem do ukazanej problematyki.
Przede wszystkim autorka Fish Tank nie radzi sobie z przedstawieniem ewolucji głównej bohaterki. Wyprawa granej przez Sashę Lane nastolatki nie transformuje jej światopoglądu ani nie kształtuje charakteru. Będąca punktem wyjścia ucieczka od toksycznych relacji rodzinnych jest jednocześnie konkluzją. Tułaczka po obrzeżach Stanów Zjednoczonych przypomina bieganinę chomika w kołowrotku, albowiem pokonywanym kilometrom nie towarzyszy nawet chwila autorefleksji. Bunt według Star jest aktywnością wręcz bezmyślną, promującą trwanie w permanentnym stanie stagnacji. Przyglądanie się perypetiom protagonistki potrafi zanudzić na śmierć, ponieważ scenariuszowi brak kontrargumentów polemizujących z taką postawą. Mamy tu do czynienia z historią wyznającą teorię
bezstresowego wychowania bohaterki. Narracyjna konstrukcja unika jak ognia sytuacji konfliktowych i pozwala na nieznośne taplanie się w apatycznym sosie.
Podobne wpisy
Z kolei pozostali członkowie podróżującej grupy przypominają pozbawione osobowości papierowe postaci. Ponad tuzin domorosłych rebeliantów odznacza się powierzchowną innością, zdefiniowaną przez hipsterską fryzurę czy młodzieżowy slang. Zbieranina sylwetek zlewa się w jednolitą, szarą masę, utrudniającą odróżnienie poszczególnych jednostek. Kwintesencją wspomnianego banału jest scena spotkania Star z całą ekipą. Podczas tej towarzyskiej inicjacji, każdy z łobuzów ładnie się przedstawia i mówi kilka słów o sobie. Niezręczna sekwencja swoistego wieczorku zapoznawczego obnaża scenopisarską niezdarność, bowiem bez słuchania siermiężnych introdukcji nawet byśmy nie zauważyli indywidualnych cech młodych włóczęgów. Ciężko więc przejąć się losem zagubionych duszyczek, gdyż nic nie wiemy o ich motywacjach czy ambicjach.
Kuleją również wszystkie wątki społeczno-polityczne. Portrety małomiasteczkowej klasy robotniczej porażają schematycznością, od której aż bolą zęby. Zasiedlający okolicę wąsaci kowboje bardziej pasują do komiksowego szortu niż do dzieła analizującego kondycję ojczyzny Donalda Trumpa. American Honey próbuje trafić w czułe, socjologiczne punkty, ale strzela na oślep, posługując się publicystyką na poziomie mielizny.
Przed kompletną katastrofą ratuje jedynie efektowna audowizualna estetyka. Znakomita ścieżka dźwiękowa stawia łatające narracyjne dziury wykrzykniki, a także wybudza ze stanu otępienia spowodowanego wydarzeniami na ekranie. Bardzo ładne są też zdjęcia Robbiego Ryana. Niestety, nawet piękne ujęcia irlandzkiego operatora w towarzystwie śpiewu Rihanny nie ukryją amatorszczyzny pozostałych elementów filmowego rzemiosła.
American Honey frustruje niewykorzystanym potencjałem. Andrea Arnold postanowiła złapać się intrygujących konceptów tylko po to, by przemielić je w jak najbardziej oczywisty sposób. Obraz, który z założenia miał reprezentować głos pewnego pokolenia, strzelił sobie samobója, stosując strategie rodem z podrzędnych filmów telewizyjnych o trudnej młodzieży. Paradoksalnie ten hymn na cześć niezależności jest w dużej mierze oparty na kopiowaniu znanych archetypów.