ALLEMAN (DWANAŚCIE MILIONÓW HOLENDRÓW)

Swój pierwszy samodzielny film Bert Haanstra wyreżyserował dopiero po trzydziestce. Dorastając w małej holenderskiej mieścinie, przyszły dokumentalista długo marzył o pójściu w ślady ojca i zostaniu malarzem. W tym kierunku się dokształcał, poświęcając malowaniu oraz szkicowaniu (zwłaszcza temu drugiemu) sporą część dzieciństwa. Wkrótce jednak jego zainteresowania skręciły w kierunku znacznie młodszych mediów – fotografii oraz filmu. Ostatecznie swoją karierę zawodowo-artystyczną Haanstra związał z kinem.
Już jego drugi projekt filmowy odniósł gigantyczny sukces artystyczny. Zrealizowane w 1950 roku Zwierciadło Holandii zostało nagrodzone na festiwalu w Cannes Złotą Palmą dla najlepszego krótkometrażowego dokumentu. Doceniono przede wszystkim oryginalność pomysłu Haanstry, który postanowił zaprezentować swoje najbliższe otoczenie z perspektywy jednego z najważniejszych towarzyszów ludzkiego życia – wody. Wszystkie ujęcia, które weszły w skład filmu, przedstawiały krajobraz odbity w tafli holenderskich akwenów. Zniekształcone przez wodę obrazy składały się na szalenie intrygującą wizję świata – coś, czego do tej pory w kinie nie pokazywano. Jakby tego było mało, Haanstra zrezygnował całkowicie z komentarza, opierając narrację filmu w całości na luźnych skojarzeniach, podsuwanych widzowi przy pomocy wymyślnie zmontowanego obrazu współgrającego z niediegetyczną, jazzującą muzyką.
Już w Zwierciadle Holandii odnaleźć można pączkujące elementy niepowtarzalnego stylu, który reżyser konsekwentnie rozwijał w kolejnych znakomitych, wielokrotnie nagradzanych krótkich formach, takich jak Szkło (Oscar dla najlepszego krótkometrażowego filmu dokumentalnego!) i Zoo. W pełnej okazałości zamanifestował się on jednak dopiero w pełnometrażowym, dokumentalnym arcydziele zrealizowanym przez Haanstrę w 1963 roku – Allemanie.
Najprościej film ten określić można jako portret narodu (już na samym początku dokumentu na ekranie pojawia się wymowny napis: „This is a film about Holland”). Tym tropem zapewne kierowali się polscy tłumacze, którzy nadali dokumentowi Haanstry bardzo dosłowny tytuł: Dwanaście milionów Holendrów. Tymczasem Alleman (po polsku znaczy to tyle, co „każdy”, „wszyscy”) znacznie wykracza poza ramy takiego portretu. Na poziomie formalnym jest czymś w rodzaju filmowego notatnika reżysera – tworem stale ewoluującym, zaskakującym, spontanicznym, a jednocześnie niesamowicie spójnym, całkowicie podporządkowanym wizji autora. Haanstra osiąga ten efekt przede wszystkim poprzez konsekwentne stosowanie, wywodzącego się jeszcze z czasów Eisensteina i początków kina radzieckiego, montażu skojarzeniowego. Innymi słowy, dokumentalista poczyna sobie z narracją niezwykle swobodnie, łącząc ze sobą kolejne sceny (tak samo jak w swoich poprzednich, wspomnianych przeze mnie akapit wyżej, dziełach) przy pomocy skojarzeń – za przykład niech posłuży sekwencja targowa, która poprzez „wyłowione” z tłumu popiersie Hitlera gładko przechodzi w krótką, aczkolwiek nadzwyczaj treściwą dygresję na temat traumatycznej, wojennej przeszłości Europejczyków.
Montaż skojarzeniowy zostaje w Allemanie wsparty szczątkowym, ale za każdym razem trafiającym w naturę rzeczy komentarzem z offu. Tekst napisany i odczytany został przez Simona Carmiggelta (w wersji niderlandzkiej, wersję angielską czytał z offu już sam Haanstra) – popularnego holenderskiego publicystę i dobrego znajomego reżysera, z którym łączyło go głęboko humanistyczne widzenie świata. Pomimo tego film nadal spotkał się z kilkoma krytycznymi uwagami skoncentrowanymi wokół braku jasnego, deklaratywnego przekazu wynikającego z wyboru takiego, a nie innego sposobu narracji. Fantastycznie uwagi te podsumował Stanisław Janicki, pisząc, że przypominają one „zarzut, jaki można by uczynić konstruktorowi, że zbudował samochód osobowy, a nie ciężarowy; a w ogóle powinna to być uniwersalna furgonetka, w której można wozić ciocię na targ”. Nic dodać, nic ująć.
Znacznie więcej kontrowersji niż sposób narracji powinna była wywołać metoda rejestracji sporej części materiału. Twórcy posłużyli się bowiem niesławną techniką „ukrytej kamery”. Haanstra i jego znakomity operator, Anton van Muster, chowali sprzęt w krzakach, ogromnych torbach na zakupy lub specjalnych, przenośnych budkach. W ten sposób twórcom Allemana udało się utrwalić na taśmie całe mnóstwo fenomenalnych scen, w których ludzie zachowują się nadzwyczaj naturalnie – wszak nie wiedzą, że są nagrywani. Dla wielu wybitnych reżyserów (żeby wymienić chociażby świętej pamięci Kazimierza Karabasza) taka metoda dokumentowania rzeczywistości jest niedopuszczalna ze względu na nieuczciwość w stosunku do filmowanego bohatera. Czy da się z tej formuły rozgrzeszyć Haanstrę? Moim zdaniem tak – Holender usprawiedliwiał konwencję „ukrytej kamery” (wcześniej z wielkim powodzeniem wykorzystaną w krótkim Zoo) tym, że włącza w skład filmu tylko te materiały, które stawiają jego bohaterów w pozytywnym świetle. Haanstra opowiadał w wywiadach, że starał się widzieć zarejestrowanych przez kamerę ludzi jako bliskie sobie osoby. Czy chciałbym, aby ktoś z mojej rodziny został przedstawiony w ten sposób? Jeżeli odpowiedź była negatywna, ujęcie, jakkolwiek dobre by nie było, automatycznie trafiało do kosza.
W zamieszczonej w 1966 roku na łamach „Kina” recenzji Allemana Lech Pijanowski pisał, że Holandia w obiektywie Haanstry to „kraj ludzi autentycznych, którzy bywają brzydcy i zabawni, ale są sympatyczni i wzruszający, gdyż twórca filmu podpatrywał ich gesty i słowa z sympatią i zrozumieniem tego, jak ważne czasem bywa przymierzenie kapelusza i fotografowanie psiaka”. W kolejnym zdaniu recenzent zwraca uwagę na rzecz absolutnie kluczową, a zepchniętą na drugi plan chociażby przez nieszczęsne polskie tłumaczenie tytułu, zaważającą na odczytywaniu dokumentu Haanstry: „Patriotyczna prawda o narodowej psychice Holendrów jest optymistyczna, ale i przekonująca – jej immanentną częścią jest bowiem walor uogólniający: tacy są nie tylko Holendrzy, tacy są ludzie”. Portret rodaków stał się dla holenderskiego dokumentalisty pretekstem do stworzenia z ducha humanistycznego, pełnego optymizmu i sympatii manifestu dotyczącego naszego gatunku w ogóle, odnoszącego się do nas wszystkich (alleman!) razem i każdego z osobna.
Alleman spotkał się w Holandii z niesamowicie ciepłym przyjęciem. Odniósł gigantyczny sukces komercyjny, bijąc wszelkie poprzednie rekordy frekwencyjne – obejrzało go (film dokumentalny!) ponad półtora miliona Holendrów. Seanse kinowe obrosły legendami. Trudno dziś zweryfikować, czy to prawda, ale podczas sceny, w której mały chłopczyk uczy się jeździć na łyżwach i po wielu trudach udaje mu się w końcu przejechać kawałek bez wywrotki, na widowni miały rozlegać się brawa. Ponadto anonimowi bohaterowie Allemana stali się obiektem zainteresowań prasy. Widzowie tak bardzo przejęli się losem pewnej pary, którą Haanstra i van Muster podpatrzyli podczas dyskusji w parku, że urządzono specjalne dziennikarskie śledztwo, aby poznać ich przyszłe losy. Niestety, okazało się, że spacer zarejestrowany w Allemanie był jednym z ostatnich spotkań tych dwojga – niedługo później ich związek się rozpadł.
Za sukcesem komercyjnym podążył nie mniejszy sukces artystyczny. Film Haanstry został doceniony na festiwalu w Berlinie i nagrodzony Złotym Niedźwiedziem, a także nominowany do Oscara w kategorii najlepszego filmu dokumentalnego. Koniec końców statuetki nie otrzymał, ale o wielkim rozczarowaniu nie mogło być mowy – wszak Haanstra już jednego Oscara w swojej kolekcji posiadał. Poza tym, jak wszyscy dobrze wiemy, to nie nagrody są w kinie najważniejsze, ale emocje i przemyślenia, a tych Alleman dostarcza widzowi całą gamę.
Film Haanstry jest legalnie dostępny na YouTubie, w angielskiej wersji językowej i po cyfrowej rekonstrukcji w jakości 4K. Jeżeli jeszcze Allemana nie widzieliście, to gorąco was do tego zachęcam – lepszej okazji nie będzie: