All Is Lost
“Wszystko stracone”- mówi bohater w pierwszej kwestii filmu, dając tym samym wyraz swojemu obecnemu położeniu. Wypływając własnym jachtem na jeden z kolejnych rejsów, nie wiedział i z pewnością nie zakładał, jak tragiczny może być jego przebieg. Okrutne siły natury wzięły górę nad bezbronną jednostką skazując ją na porażkę. I jak to w kinie survivalowym bywa, to zasoby instynktu przetrwania zdecydują o tym, czy samotnemu żeglarzowi uda się obronić. Martwi mnie jednak to, że pomimo powagi sytuacji, w której się on znalazł, ja przez cały seans nie potrafiłem przejąć się jego losem. A przecież powinienem.
Podstawową przyczyną braku mego zaangażowania, jest wtórność prezentowanej historii, a co za tym idzie, przewidywalność niemal wszystkich jej aspektów. Zdaje sobie sprawę z tego, iż J.C. Chandor – reżyser i scenarzysta w jednej osobie – mógł intencjonalnie zakładać, że ta historia prosta ma być z zasady. Że nie jej przebieg dla widza winien być istotny, a jej sedno. Rozumiem tak formułowane argumenty ogromnej rzeszy tych, których “All Is Lost” ujął. Nie znaczy to jednak, że jestem w stanie się do nich przychylić.
J.C. Chandor wziął swojego bohatera na wyjątkowy rejs. Umieścił go na jachcie i pozwolił nim sterować. Pokazał majestat oceanu, w widoku którego można się zatracić. Dał mu możliwość przeżycia jednej z ostatnich prawdziwych przygód w swym życiu. Sielanka nie trwała jednak zbyt długo. Nadszedł sztorm, z którego siłą bohater nie potrafił sobie poradzić. Jednak w momencie gdy podstarzały żeglarz wypada za burtę, ja nie bardzo mam ochotę na to, by rzucać mu ratunkowe koło. I winię za to nie jego, a autora jego losów.
Ta historia jest przejrzysta i od początku zmierza do jasno nakreślonego celu (który poniekąd sugeruje nam już jej tytuł). W całej tej prostocie, zabrakło mi jednak punktu zaczepienia – swoistej kotwicy – czyli czegoś, co potrafiłoby przykuć moją uwagę do rzeczy najistotniejszych. Do tej nieustającej walki o zachowanie resztek nadziei. Czy choćby do tego, by całość odczytywać jako alegorię starości, z ogromem jej bólu, niesprawiedliwości i nieuchronności. Co przecież także odkrywcze nie jest. Wypadki wielkiej wody nie raz posłużyły, do podjęcia przez twórcę ostatecznych pytań. Dawno temu dał na to przykład choćby Hemingway, swym kanonicznym opowiadaniem, do którego z resztą J.C. Chandor się ewidentnie odnosi. Ale mi to nie wystarczyło. Zbyt wiele razy już to widziałem i doświadczałem, by i teraz móc przejąć się opowieścią o samotnym żeglarzu, skonstruowaną dokładnie tak, jak można się było tego spodziewać i formułującą przesłania o dobrze znanej mi treści.
Poniekąd winę, za mój obojętny odbiór “All Is Lost” ponosi także wiodący (i jedyny) aktor. Rola Roberta Redforda jest co najwyżej poprawna. Traktuje to jednak jako zarzut, po pierwsze z uwagi na klasę samego aktora, który przyzwyczaił mnie do korzystania z szerszej palety możliwości aktorskich, a po drugie dlatego, że wcielając się w jedyną postać w filmie, spoczęła na nim o wiele większa odpowiedzialność. Nasze oczy ze skupieniem śledzą wówczas postępowanie bohatera oraz mimikę jego twarzy, ponieważ de facto nikogo innego na ekranie nie uświadczą. I Redford nie szarżuje, woli stawiać na umiar w ekspresji. Ale niejednokrotnie da się zauważyć, iż zachowuje się nienaturalnie lub nieadekwatnie do zagrożenia, w którym się znalazł. Stawia akcenty w złych miejscach, przez co nie jestem w stanie uwierzyć w tragizm jego losu. Aczkolwiek, jest jedna krótka scena z jego udziałem, w której od emocji aż kipi- ta w której żeglarz orientuje się, że nie ma już w zanadrzu pitnej wody. Gdyby w kreacji Redforda znalazło się tyle prawdy, co w przytoczonym fragmencie, z pewnością wyszłoby to filmowi na plus.
Najnowszy film J.C. Chandora cieszy się dobrym przyjęciem zarówno widowni, jak i krytyki. Film zainkasował Złotego Globa za pracę wykonaną przez kompozytora muzyki (co może budzić wątpliwości, z uwagi na stosunkowo rzadką słyszalność zaledwie jednego motywu muzycznego). Może pochwalić się także licznymi nominacjami do innych nagród z zachowaniem szansy na Oscara w kategorii najlepszego montażu dźwięku. Ja się od tych zachwytów muszę się jednak zdystansować. Doceniam zamysł, wydźwięk, minimalistyczną formę. Ale tym razem dryfowanie na otwartej wodzie okazało się dla mnie zbyt męczące. Los samotnego żeglarza zdawał się podążać do nieuchronnego finału, i tak jak bohater stopniowo tracił nadzieje na ratunek, tak ja, traciłem zainteresowanie.
PS. Swoją drogą ciekawić może, co skłoniło J.C. Chandora do tego, by po sukcesie “Chciwości”, swój drugi pełnometrażowy film nakręcić w diametralnie innym stylu. Odwaga czy lekkomyślność?