search
REKLAMA
Recenzje

CHOLERYK Z BROOKLYNU. Robin Williams w jednej ze swoich ostatnich ról

Komizm filmu bazuje na tym, że bohaterowie, przede wszystkim Henry, wrzeszczą, przeklinają, obrażają innych

Ewelina Świeca

16 grudnia 2023

REKLAMA

Nie wiadomo, co odczuwać i myśleć po obejrzeniu Choleryka z Brooklynu. Czy ten film oswoił nas z myślą o nagłej śmierci, naszej lub kogoś bliskiego? Czy choć przez moment przekonał nas, że trzeba doceniać życie, a bliskich kochać? Rozbawił? Wzruszył? Raczej nie. Niby wiadomo, o co chodzi reżyserowi, i co znaczy cała historia, to jednak brak tej filmowej magii oraz siły, które sprawiają, że wierzymy w to, co oglądamy. Choć czuć, że z założenia miało być życiowo, dzięki  mieszance komedii i tragedii, to jednak efekt jest dosyć marny, ani bohaterowie, ani ich historia nas nie przekonują.

Nagła wiadomość, że niebawem – za 90 minut – umrze, motywuje Henry’ego (Robin Williams), by ostatnie chwile życia spędzić z bliskimi, naprawić życiowe błędy, powiedzieć ostanie ważne słowo tym, którzy na to zasługują. W szaleńczym tempie biegając i jeżdżąc po Brooklynie, główny bohater próbuje uporządkować swoje sprawy. Oczywiście, nie będzie to łatwe, bo przeszkód napotka co niemiara. Henry  znajduje się w centrum uwagi, ale „przyklejona” jest do niego, i w zasadzie „wchodzi” w pierwszy plan, jego lekarka (Mila Kunis), początkująca i rozgoryczona trudami codziennego życia doktor Gill. Zatem śledzimy poczynania zdesperowanego Henry’ego, ale w ślad za nim ciągnie się historia doktor Gill, która zapoczątkowała lawinę ostatecznych działań Henry’ego.

Komizm filmu bazuje na tym, że bohaterowie, przede wszystkim Henry, wrzeszczą, przeklinają, obrażają innych – z racji tego, że inaczej nie da się żyć, świat w ich oczach stał się marny, wszystko jest irytujące, ludzie zawodzą, codzienność przygnębia. Znamienny jest początek filmu, gdy Henry zirytowany korkiem, w którym utknął, zaczyna wyliczać, co go denerwuje. I w zasadzie wylicza wszystko, co tylko przyszłoby nam do głowy. Jego sposobem na przetrwanie w takiej rzeczywistości jest wyładowywanie złości na otoczeniu.

Kiedy akurat nikt na nikogo nie wrzeszczy, to pojawiają się słabe sceny z serii wspomnień albo ugodliwych rozmów – żenująco ckliwe i banalne. Dzieją się rzeczy oczywiste, i też oczywistościami mówią bohaterowie. Kłują schematyczne sceny (pacjent uciekający ze szpitala z gołym tyłkiem, kłótnia małżeństwa przy obcej osobie, która chce wyjść, ale oczywiście nie może) i to, że Henry sprzed kilkunastu lat wygląda tak samo jak dziś, a efekty specjalne zaserwowane przy okazji sceny skoku z mostu rażą sztucznością. Wymuszony śmiech wywołują sceny z obrażaniem obcokrajowca lub z jąkającym się sprzedawcą.

Niby każdy gra najlepiej, Williams-choleryk koncentruje na sobie całą naszą uwagę, i Kunis, która próbuje go „dogonić” swoją furią, jednak trudno jest uznać ich role za szczytowe osiągnięcie aktorskie, w dużej mierze za sprawą słabego scenariusza. Całe to emocjonowanie się, dramatyzm, którym wkładają w swoje postacie, traci sensowność w zderzeniu z tym, co przynosi nierówno opowiedziana, chwilami absurdalna i mało pasjonująca historia. O pozostałych dalszoplanowych rolach szkoda nawet pisać, bo nie bardzo jest co.

Nie da się również nie skojarzyć historii Henry’ego ze śmiercią odtwórcy jego roli.  Naprawdę trudno uniknąć łatwo nasuwających się autobiograficznych odniesień, które przynosi ten jeden z ostatnich filmów z udziałem Robina Williamsa.

REKLAMA