AD ASTRA, czyli spłycona wizja przyszłości. Recenzja na NIE
Twórcy filmu nie dopowiadają już, jakie jest wzajemne ułożenie Ziemi wraz z Księżycem w stosunku do Marsa. A przecież ma to bardzo duże znaczenie, gdy chodzi o czas podróży. Podobnie nie wspominają również o wzajemnym ułożeniu Marsa i Neptuna. W Marsjaninie Ridleya Scotta, również cierpiącym na poważne braki naukowe w stosunku do książki, akurat sprawa techniki lotu na Marsa z Ziemi jest rozważana dość dokładnie, a manewr Purnella ma odniesienie do rzeczywistych lotów kosmicznych (tak zwana asysta grawitacyjna). Zakładam, że w Ad Astra te 79 dni lotu odnosi się do najkorzystniejszego ułożenia planet względem siebie. Wydaje mi się jednak, że akurat nad tym nikt się nie zastanowił, a czas lotu podany został tak, jakby statek kosmiczny leciał tam zawsze po linii prostej. Na dodatek do złudzenia przypominał dzisiejsze rakiety z napędem działającym na zasadzie spalania wodoru z tlenem, co nie daje żadnych szans na pokonanie takich odległości w takim czasie. Warto wspomnieć, że takie filmowe rakiety w Ad Astra wyposażone są w tajemny właz umieszczony od spodu i przygotowany specjalnie dla zagubionych bohaterów, chcących niepostrzeżenie dostać się na pokład kilka sekund przed startem. Ktoś tu zapomniał, że współczesny odbiorca kina sci-fi jest coraz lepiej zorientowanym w naukach ścisłych widzem, niekiedy wręcz nerdem, a więc takie detale w filmie aspirującym do czegoś więcej niż kosmiczna mydlana opera mają duże znaczenie.
Podobne wpisy
Najdziwniejsze w tej „niedalekiej przyszłości” jest jednak to, że jakieś kilkadziesiąt lat przed jej nastaniem, a więc w czasach przecież nam bardzo bliskich, potrafimy kontrolować antymaterię i wykorzystaliśmy ją w tak zwanym Projekcie Lima. Dowodził nim ojciec Roya McBride’a, ów Conradowski Kurtz – ojciec, do którego chce się bezwarunkowo powrócić, by przeżyć jeszcze raz, tym razem lepiej, zmarnowane dzieciństwo, i zarazem wszechpotężny wróg ludzkości, dysponujący destrukcyjną, antymaterialną siłą? Czy ta metafora Ojca coś wam przypomina? Dokąd podróżuje McBride? Szuka ojca czy Boga, i to w jego najoczywistszym, najpowszechniejszym i najbrutalniejszym, męskim wyobrażeniu, które od pokoleń trawi wojnami oraz przemocą naszą ziemską kulturę?
Oto klasyczny, purytański, bezpieczny marketingowo, politycznie bierny, konfederacki, skrojony pod publikę wymiar filozoficzny Ad Astra. Zostawiam na marginesie, jakim cudem strumień antymaterii mógł przelecieć przez Układ Słoneczny; co by się wydarzyło, gdyby napotkał jakąkolwiek materię (na przykład pas asteroid za Jowiszem); jak to się stało, że jej po drodze nie spotkał; czy to możliwe, żeby astronauta pokonał pierścienie Neptuna, zasłaniając się kawałkiem osłony radaru; po co trzeba lecieć na Marsa, żeby skontaktować się z Neptunem; dlaczego doświadczony kosmonauta strzela na oślep w statku kosmicznym; jak to się dzieje, że w próżni rozchodzi się dźwięk. Wszystko to nie ma znaczenia, bo zakładam, że niespójne naukowo filmowe tło kosmosu i naszej zaawansowanej technologii w Ad Astra ma znaczenie wyłącznie jako osnowa dla linii egzystencjalnej, po której McBride dosłownie czołga się jak przysłowiowa mucha w smole. Rozumiem też, że na wymienione techniczne detale można nie zwrócić uwagi, jak zrobił to Radek Pisula w swojej recenzji AD ASTRA. Brad Pitt szuka ojca w kosmosie, jeśli spogląda się na świat przedstawiony w filmie poprzez emocje, te pierwotne, najciężej poddające się racjonalnej negacji, ale też zwykłej metarefleksji.
Tyle że kino ma swoją historię, pod tym względem przebogatą nawet w XXI wieku (Interstellar, Anihilacja, W stronę słońca, W nieznane). Pod tym względem James Gray nie opowiedział nic nowego, a nawet wręcz przeciwnie, spłycił wizję natury człowieka z przyszłości. Sprowadził ją do freudowsko ukazanego, samotnego kosmonauty, którego sensem życia okazuje się ojciec, a jego odnalezienie doprowadza to tego, że uświadamia sobie bezsens poszukiwań innego rodzaju życia i wartości niż te ludzkie, codzienne, prozaiczne, wymagane do społecznego bycia i jednocześnie gatunkowej replikacji.
Szukamy daleko, a to, co wartościowe, mamy na wyciągnięcie ręki. Zgadzam się, to cenna uwaga, ale zachowujemy się właśnie tak, ponieważ nie szukamy innych wymiarów odniesienia dla własnych systemów wartości. Istnieje dla nas tylko człowiek i metafora jego ojca, do którego chce się powrócić, bo wszystko inne nie ma znaczenia bez tej podróży. Ten antropocentryzm teistyczny podany jako wartość pozytywna tylko zasłania się pochwałą życia i miłości, a tak naprawdę zasila nasze zadufanie w sobie, że jesteśmy w centrum, najważniejsi, bo stworzeni na obraz i podobieństwo. Jeśli więc znajdziemy inteligentne formy życia w kosmosie, stracimy tę pozycję, bowiem zetkniemy się z inną kulturą, innymi prawami, innymi bogami; nie będziemy mogli udowodnić żadnych racji, a w szczególności racji naszego istnienia i niegdysiejszego zaistnienia. Nasze życie może nagle wydać się żenująco śmieszne, okazując się tajemniczą kombinacją bezlitosnej logiki działającej dla błahego celu – rozmnażania. Niestety, takiej refleksji już w filmie zabrakło.