AD ASTRA, czyli spłycona wizja przyszłości. Recenzja na NIE
Jestem ciekawy, jak długo jeszcze amerykańscy twórcy będą eksploatować w kinie bezpieczne, konserwatywne, “południowe” wartości. Miałem nadzieję, że u progu lat 20. XXI wieku te czasy w końcu miną, a tu jednak moje oczekiwania okazują się mrzonką. Aby zadowolić jak największe grono odbiorców, zwłaszcza tych zaoceanicznych, twórcy tak zwanego high-endowego kina science fiction wysyłają w kosmos, gdzieś na granicę Układu Słonecznego, zmitologizowanego ojca. Podąża za nim syn poszukujący swoich utraconych korzeni, niemal jak w jakiejś religijnej przypowieści. Toż to nie film mający pretensje do naukowości, a zarazem tworzący rozrywkową akcję w pozaziemskiej przestrzeni, a ewangelizująco-moralizatorska historyjka z retro efektami specjalnymi i wizją kosmicznego podboju, która w owej niedalekiej przyszłości nie ma racjonalnego uzasadnienia. To ostatnie boli chyba najbardziej.
Nie czekałem na ten film głównie z jednego powodu – nie ufałem Bradowi Pittowi. Wątpiłem w jego kosmiczne aktorskie możliwości. I tutaj się bardzo pomyliłem, bo gdyby nie on, filmowy debiut Jamesa Graya w pozaziemskim świecie uznałbym za, co tu dużo mówić, zupełną klapę. Mało tego. Gdyby Brad Pitt nie podołał, nie miałby kto go uzupełnić z dalszych planów. W Ad Astra postaci drugoplanowe to charakterologiczne wydmuszki. Równie dobrze mogliby je grać syntetycznie stworzeni aktorzy. Donald Sutherland, czyli filmowy Thomas Pruitt, oraz grający Clifforda McBride’a Tommy Lee Jones to przecież ogromne potencjały, a tu jeden nie daje rady rozwinąć swojej wspomagającej roli przez chore serce, a z drugiego zrobiono zwykłego szaleńca z zaledwie szkicowo narysowaną, apokaliptyczną motywacją. Pozostał tylko Brad Pitt, który miał jednak na tyle artystycznej świadomości, żeby uzupełnić miałki filozoficznie i naukowo scenariusz o ruch, mimikę i głos, które razem stworzyły przekonującą postać. Niestety, jego płaskie treściowo wypowiedzi, zwłaszcza finalne zobowiązanie do życia i miłości, mogły ją kompletnie zdemolować.
Podobne wpisy
Wydaje mi się, że wiem, jaki problem mógł mieć reżyser. Musiał odpowiedzieć na żądania tak zwanego mainstreamu, stąd pewnie bardzo nierówna narracja całej produkcji i mnóstwo wielogatunkowych wstawek – wątki katastroficzne, dość zresztą niejasne, wyścig po powierzchni Księżyca jak w kinie akcji rodem z lat 80. Efekty specjalne przypominały mi bardzo zresztą przeze mnie lubiany film z serii przygód Jamesa Bonda – Moonraker, albo Pluto Nasha. A scena z krwiożerczymi małpami (jedna z lepszych w całej produkcji) przywodziła z kolei na myśl całkiem straszne Life. Sporo tych gatunków w jednym filmie, którego rolą jest przecież przypomnienie widzowi osławionej 2001: Odysei kosmicznej Stanleya Kubricka. Im dalej zagłębiałem się jednak w fabułę, tym bardziej byłem przekonany, że reżyser, trzymając się kurczowo wzoru narracji z Odysei, chciał ją uczynić jak najbardziej zrozumiałą, wręcz obedrzeć z tajemnicy, a to właśnie enigmatyczność i dowolność interpretacji uczyniła film Kubricka dziełem ponadczasowym i rozniecającym w umyśle tysiące wyobrażeń. Ad Astra to pod tym względem uszkodzone jajko niespodzianka, do którego zapomniano dodać zabawkę. Można zjeść czekoladę z zewnątrz, ale poza tym zostaje tylko plastikowe opakowanie.
Takie wielogatunkowe podejście złączone z pretensjami do zrobienia ambitnego kina science fiction zwykle nie wychodzi w Fabryce Snów. I tak w Ad Astrze się stało. Założenie wyprodukowania ambitnego filmu sci-fi nie wytrzymało wyrażonych w aktorskich kwestiach opisów działania głównej postaci w połączeniu z nierytmicznym tempem akcji. Monologi wewnętrzne się dłużyły, a kwestie wypowiadane w nich przez McBride’a w naiwny i łopatologiczny sposób tłumaczyły, jaki sens mają dane sceny, co jeszcze pogarszało sytuację, bo i tak z samej mowy ciała Pitta w określonej scenerii można się było tego domyślić. Dodatkowo wstawki z jego życia osobistego (nieudany związek z niemal po elficku efemeryczną Eve graną przez Liv Tyler) wywoływały nieznośny patos. Chwilami czułem się, jakbym oglądał remake Armageddonu. Wszystko powyższe stoi w zupełnej sprzeczności z realizacyjnymi założeniami tworzenia poważnego kina fantastycznonaukowego z elementami futurologii i transhumanizmu. A tak ten film chciałem traktować. Ostatnie, podsumowujące historię słowa McBride’a są kwintesencją naiwności całej produkcji, mającej przecież nieukrywane pretensje do egzystencjalnej podróży Marlowa do jądra ciemności, gdzie kryje się tajemniczy i złowrogi Kurtz. McBride po powrocie z orbity Neptuna mówi: „Będę żył, będę kochał”. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że Amerykanie mają wybitny talent do formalnego banalizowania głębokich, osobistych refleksji.
Zacznijmy jednak od początku, a na początku jest enigmatyczne określenie czasu akcji filmu, czyli „niedaleka przyszłość”. W przyszłości, kiedy, o dziwo, jeszcze nie wyzwoliliśmy się ze stylistyki technologicznej lat 60. i 70. (co też jest ciekawym podejściem filmowców), mamy osiągnięć technicznych całkiem sporo. Skolonizowaliśmy Księżyc, i to w takim stopniu, że pojawili się na nim piraci (na tak zwanych terytoriach spornych), istnieje tam podziemna baza po jasnej stronie oraz port kosmiczny po ciemnej stronie, dodatkowo działają kopalnie, chociaż łaziki wciąż do złudzenia przypominają te z drugiej połowy XX wieku. Na Księżyc można bez większych trudności udać się komercyjnym lotem kosmicznym, zatem linia komunikacyjna z naszym naturalnym satelitą działa bezpiecznie i powtarzalnie. To jednak nie wszystko, bo skolonizowaliśmy również Marsa. Podziemna baza na Czerwonej Planecie pomieścić może ponad tysiąc osób. Jest także punktem wypadowym w dalsze rejony kosmosu. Sama zaś podróż z Księżyca zajmuje całkiem niewiele czasu, skoro podróż z Marsa na Neptuna ma trwać zaledwie 79 dni, a i tak wymaga od McBride’a znacznego wysiłku.