9. AFF: TO WŁAŚNIE ŻYCIE. Pseudofilozoficzny bohomaz
Zbudować wielowątkowy film o mozaikowej konstrukcji to dla scenarzysty oraz reżysera zawsze ogromne wyzwanie. Wyspecjalizował się w tym Robert Altman, który na tym schemacie oparł m.in. Na skróty czy Nashville. W przeciągu ostatnich kilkunastu lat powstało całkiem sporo, mniej lub bardziej spełnionych artystycznie, filmów wykorzystujących konstrukcję mozaikową. Wymienić można chociażby Magnolię, To właśnie miłość czy Atlas chmur. To właśnie przede wszystkim dzięki tym tytułom tego typu narracja w filmie fabularnym stała się jedną z moich ulubionych. Dlatego niesamowicie denerwuje mnie, kiedy ktoś posługuje się nią nieumiejętnie oraz stara się wykorzystać na siłę, aby tym samym uczynić swoje „dzieło” bardziej atrakcyjnym. Dokładnie taka sytuacja ma miejsce w nieszczęsnym przypadku To właśnie życie.
Dan Fogelman w swoim drugim pełnometrażowym filmie próbuje opowiedzieć nam składającą się z pięciu rozdziałów historię dwóch rodów, których losy splatają się ze sobą w najmniej spodziewanych momentach. Bohaterowie jednej rodziny kompletnie nieświadomie wypływają na życie drugiej i na odwrót. Pomysł wyjściowy jest więc może niekoniecznie oryginalny, ale przynajmniej dobrze sprawdzony, a ciekawie obudowany oraz urozmaicony interesującymi, pełnokrwistymi postaciami mógłby ewoluować w naprawdę przyzwoite kino. Niestety, nie tym razem.
Narracja
Zdecydowanie najsłabszy punkt dzieła Fogelmana (co wcale nie oznacza, że z resztą elementów jest dużo lepiej). Reżyser zdaje się kompletnie nie miał spójnego pomysłu na to, w jaki sposób chce opowiedzieć widzom perypetie dwóch rodzin. W efekcie wygląda to tak, jakby twórca zmiksował ze sobą dosłownie wszystkie zabiegi narracyjne, jakie tylko wpadły mu do głowy podczas jednoosobowej burzy mózgów. Czego my tutaj nie znajdziemy? Jest wyjątkowo irytująca narracja z offu, są też powracające co chwilę retrospekcje, burzenie czwartej ściany, a także sekwencje montażowe, które, początkowo całkiem pomysłowe, wykorzystane przez Fogelmana kilkukrotnie szybko zamieniają się w nieznośną manierę. Jakby tego było mało, reżyser oraz scenarzysta w tej samej osobie zdecydował się podzielić To właśnie życie na rozdziały. Po co? Najprawdopodobniej jeszcze bardziej chciał utrudnić potencjalnemu widzowi odbiór swojego filmu, a może próbował jakoś opanować ten chaos, który sam wcześniej stworzył kumulacją swoich idiotycznych pomysłów.
Bohaterowie
Dylan to zbuntowana nastolatka, Isabel idealna matka, Rodrigo wzorowy syn, Sarah rozpuszczona nowojorska dziewczyna, a Javier człowiek z żelaznymi zasadami Pomimo usilnych starań Fogelmana bohaterowie jego obrazu są okropnie papierowi i jednowymiarowi, a przemiany, które przechodzą w trakcie trwania filmu, są albo strasznie przewidywalne albo kompletnie irracjonalne. Beznadziejną sytuację ratuje w niewielkim stopniu Oscar Isaac – cały pierwszy rozdział opowieści to popis jego aktorskich umiejętności. Pomimo tego, że wykreowany przez niego Will nie jest wcale znacznie lepiej napisany od innych postaci, to gwieździe Co jest grane, Davis? udało się w niezwykle ciekawy sposób połączyć na ekranie nihilizm z obłąkańczą miłością. Niestety w pewnym momencie jego bohater schodzi zdecydowanie na drugi plan, a my jesteśmy zmuszani do oglądania podstarzałego, zmęczonego życiem Antonio Banderasa.
Przesłanie
Intencją Fogelmana było stworzenie kunsztownej, prowokującej u widza przemyślenia mozaiki. Prawda jest jednak taka, że zamiast tego reżyser powołał do istnienia obrzydliwy, pseudofilozoficzny bohomaz. Z filmu wypływa najbardziej banalne i dziecinne przesłanie, jakie można by sobie wyobrazić, do tego wbite nam do głowy łopatą ostatnim monologiem umierającej na raka bohaterki. „Nie lękajcie się! Po każdym bolesnym doświadczeniu nadchodzą chwilę miłości i szczęścia!” zdaje się w tym momencie wręcz krzyczeć z ekranu Fogelman, po czym z dumą zaczyna cytować Boba Dylana. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że reżyser, niczym Piotr Czaja albo Barbara Białowąs, starał się bronić swojego dzieła w mediach przed skrajnie negatywnymi recenzjami, oskarżając białych, męskich (sic!) krytyków filmowych o to, że „z gruntu odrzucają wszystko, co emocjonalne”.
Aby jakoś odreagować to traumatyczne przeżycie, postanowiłem po seansie udać się do pobliskiej budki na frytki z sosem. Gdy odbierałem moje zamówienie, pojemnik z płynnym dodatkiem wyślizgnął mi się z rąk, dwukrotnie obrócił w powietrzu, po czym wylądował na chodniku tak, że nie wyleciała z niego nawet kropelka. To kilkusekundowe wydarzenie było dużo bardziej zabawne, dramatyczne i zmuszające do refleksji niż cały, trwający niemal dwie godziny, film Dana Fogelmana.