8 MILA (2002)
Stojąc na scenie twarzą w twarz z nieprzychylnie nastawionym do niego tłumem, Jimmy Smith Jr. ma zrobić to, co kocha – ma rapować. Zamiast tego zamiera w bezruchu i nie potrafi wydukać z siebie nawet jednej głoski. Zostawiony przez dziewczynę, mieszkający z matką alkoholiczką w przyczepie i tkwiący w pracy w fabryce, bez perspektyw na lepsze życie, “Rabbit” schodzi ze sceny.
Tak rozpoczyna się 8 mila. Naszego bohatera poznajemy przegranego i wyśmianego przez otoczenie. Wspiera go jedynie garstka przyjaciół, ale nie ma co się oszukiwać – nie są najbardziej opiniotwórczą grupą w mieście. Jego przegrana to nie tylko porażka w raperskiej walce na słowa – to przede wszystkim chęć porzucenia swojej miłości, hip hopu, na rzecz oddania się w pełni zwyczajnej pracy. Jimmy woli się poddać, bo raz powinęła mu się noga, a wszyscy, którzy teoretycznie się liczą, są przeciwko niemu.
Po filmie ze znanym raperem w roli głównej nie oczekuję zazwyczaj wiele. Choć zdarzają się perełki, to większość z nich – często stworzona prosto do dystrybucji na DVD – opiera się na polerowaniu ego odtwórcy głównej roli, robiąc z niego niebywałego twardziela bądź postać na siłę pisaną tak, by stać się “kultową”. Oczywiście kult nie powstaje, twardziel znika z ekranu, a półka z tego typu filmami porasta kurzem, ponieważ nie kierujemy w jej stronę wzroku, a co dopiero mówić o sięganiu po nie. Tym większym zaskoczeniem był dla mnie filmowy występ Marshalla Mathersa.
Każdy, kto zna twórczość Eminema wie, że to nie tylko nietuzinkowy pisarz, bo sposób, w jaki konstruuje swoje teksty, potrafi nieraz przyprawić o zawrót głowy, ale również znany kawalarz. Choć jego utwory obfitują w ekspozycje mrocznych zakamarków ludzkiego Ja, to są również pełne czarnego jak smoła humoru oraz zadziwiającego dystansu do siebie. Zadziwiającego, bo większość raperów zdaje się traktować siebie z niesamowitą powagą. Może to właśnie stało się siłą tego twórcy, kiedy zdecydował się na występ na srebrnym ekranie.
Choć 8 mila to w żadnym razie nie jest film biograficzny, można dopatrzyć się w niej wielu analogii do życiorysu Eminema. Mimo to scenarzysta Scott Silver i reżyser Curtis Hanson (Tajemnice Los Angeles) nie mieli zamiaru opowiadać prawdziwej historii. A przynajmniej nie takiej, która prawdziwą udaje. Jak powiedział niegdyś Alan Moore – fikcyjna historia jest bardziej wiarygodna niż prawdziwa historia. Ta pierwsza od początku mówi, że kłamie, podczas gdy ta druga udaje prawdę. W rzeczywistości pewnie nie da się w pełni szczerze opowiedzieć o realnie istniejącej postaci, stąd wiele biografii – nie tylko tych filmowych – zawiera mnóstwo zmyślonych czy przeinaczonych elementów. Tutaj nie musimy się tym martwić.
Dostajemy wycinek pewnej kultury mocno osadzonej w Detroit – mieście znanym z biedy i wszechobecnego brudu. W filmie oglądamy opuszczone budynki, zaśmiecone dzielnice i ledwo wiążących koniec z końcem mieszkających w przyczepach kempingowych ludzi. Społeczny kontekst jest tylko tłem dla historii o pogardzanym bohaterze, który chce jedynie zyskać trochę szacunku. Nade wszystko to właśnie opowieść o tzw. “underdogu” – osobie zlekceważonej, powszechnie nie uznawanej za zdolną do sukcesu. To wzorcowo amerykańska historia, przypominająca klasycznego Rocky’ego z Sylvestrem Stallone. Jednak wcale nie jest to “amerykańskość” w złym tego słowa znaczeniu. Dobrze napisane fabuły o postaciach głęboko grzęznących w błocie, z którego udaje im się wyrwać, to rzadkość. A szkoda, bo potrafią być nad wyraz inspirujące i budujące. Nie ma tu całe szczęście co liczyć na patos czy banalne przemówienia pełne “prawd”. To nie lukrowana, udawana szarość – tutaj zadawane rany są bolesne, a tryumfy wyciszone i bez fajerwerków.
Podobne wpisy
Rabbit będzie musiał więc zostać poddany różnego rodzaju próbom. Ukochana muzyka na scenie go zdradza, przyjaciele okazują się błądzić i zmierzać donikąd, a na horyzoncie pojawia się tajemnicza ślicznotka odziana w krótką spódniczkę. Wszystkie te kłody rzucone przez scenarzystę pod nogi naszego bohatera mają sprawić, by do czegoś doszedł i coś zrozumiał. Rozpisane jest to tak umiejętnie, że nie czuć fałszu w żadnym momencie. Ani w dialogach, ani w momentach rapu. A tego drugiego jest tu wyjątkowo dużo i to na wysokim poziomie. Mocno uzasadniony w scenariuszu zresztą ma swój cel. Sprawnie buduje przemianę Jimmy’ego i ukazuje nam jego kunszt. Czujemy, że ten rodzaj muzyki to coś, czym żyje, czym oddycha. To sposób na zabicie czasu, wyrzucenie z siebie agresji, a przede wszystkim przyjemność, którą tak trudno odnaleźć w tym pełnym syfu świecie. To nieodłączna część tej postaci, a nie tylko wkład znanego hip-hopowego twórcy.
Zresztą znane postaci w obsadzie w ogóle nie psują odbioru całości. Choć widzimy, że to Eminem kłóci się z matką graną przez Kim Basinger, ich kreacje pozwalają nam o tym zapomnieć. Kiedy nuci – rapuje – ukochanej siostrzyczce na dobranoc, to robi to Rabbit, nie Eminem. Można by się obawiać, że gwiazdorska persona przyćmi ekran, jednak tak nie jest. Z pewnością to zasługa wspomnianego przeze mnie wcześniej dystansu do siebie.
Główna rola to nie rola charakterystyczna i nie ma tutaj miejsca na aktorskie popisy. Za to dużo tutaj autentyczności bez szarżowania. We wszystkich głównych rolach, bo tak samo dobrze ze swojego zadania wywiązuje się Kim Basinger czy nieżyjąca już Brittany Murphy. Szczególnie ta druga sprawdza się znakomicie w roli tajemniczej i pociągającej fanki Jimmy’ego. Może się wydawać, że scenarzysta ich relację traktuje trochę po macoszemu, jednak to w pełni do nich pasuje. To takie “nie-wiadomo-co” – uczucie, które pojawiło się nagle. Oboje próbują się wyrwać ze smrodu Detroit, oboje wciąż uciekają.
Z ich relacji wynika również jedna z najlepszych scen seksu, jakie widziałem w kinie. W pewnym momencie kończy się rozmowa, a jedno z bohaterów pociąga za sobą drugie. Krążą pomiędzy ogromnymi, zimnymi maszynami wypełniającymi fabrykę, by wreszcie znaleźć dla siebie kąt. Żadnych słów, tylko znaczące uśmiechy i dotyk. Prosta, szybka scena pełna namiętności i niepewności – zwłaszcza ze strony Rabbita. Jakże prawdziwa i w pewien sposób poetycka. Dookoła słychać huk pracujących urządzeń, a bohaterowie znajdują w tej chwili małą oazę spokoju. Chwilę pozwalającą odpocząć od krzyku, kłótni, pistoletów czy muzyki – nawet tej kochanej.
Zilustrowana świetną ścieżką dźwiękową współautorstwa Eminema (Oscar za najlepszy kawałek dla “Lose Yourself”) 8 mila to kawał dobrego kina. Pokazuje, że można opowiedzieć przyziemną historię o zwykłych ludziach bez robienia z tego przytłaczającego obrazu powodującego depresję. Choć wszechobecna szarość wylewa się z ekranu, historia inspiruje, a bohaterowi chce się kibicować. To również film o tym, że przyjaciele to wspaniała rzecz, ale czasem po prostu trzeba robić swoje, nie patrząc na innych. Bez wsparcia, bez “pleców”, nie licząc na pomoc. Tak zaczynają wielcy ludzie, o których potem piszą tacy jak ja. Z podziwem.
Tekst z archiwum film.org.pl.