24 GODZINY PO ŚMIERCI. Zemsta z hollywoodzkiego przepisu
Płatny morderca próbuje dopaść osoby odpowiedzialne za śmierć jego rodziny… Nie, to nie jest następna część przygód Johna Wicka, to po prostu kolejny film o zemście, którego seans nie jest doświadczeniem nieprzyjemnym, ale w kwadrans po wyjściu z kina nie będziecie pamiętać, co właściwie zobaczyliście.
Podobne wpisy
Keanu Reeves wysoko zawiesił poprzeczkę. Jego morderczy trening przełożył się na jedne z najlepszych scen akcji we współczesnym kinie, przez co szybkie cięcia i udawane pojedynki w stylu Liama Neesona w Uprowadzonej wyglądają jeszcze bardziej żenująco. Po 24 godzinach po śmierci można było spodziewać się więcej chociażby dlatego, że za kamerą stanął Brian Smrz (konia z rzędem temu, kto potrafi wypowiedzieć to nazwisko), koordynator kaskaderów, który pierwsze kroki stawiał między innymi u boku Johna Woo.
Nadzieje zostały spełnione połowicznie. Ethan Hawke bardziej przypomina drętwego, opierającego się na umiejętnościach montażystów, a nie sile własnych mięśni Bourne’a niż ograniczoną przez ludzką fizyczność maszynę do zabijania na miarę Wicka albo imponującego zawziętością slasherowego czarnego charakteru Antona Chigurhę z To nie jest kraj dla starych ludzi. Nie jest przekonującym bohaterem kina akcji, ale otaczający go świat uwiarygodnia poprawną kreację. Pociski mają siłę i wagę, czuć, że wżerają się w ofiary z bezlitosną brutalnością, co nadaje filmowi bez porównania większej dramaturgii od wyrugowanych z emocji Maruderów czy nieporadnych remake’ów Transportera albo Hitmana. Tempo nie jest ani ponad miarę szybkie, ani ślamazarne i właściwie o każdym aspekcie tej produkcji można by napisać, że istnieje pomiędzy dwiema skrajnościami, co daje jej pełen obraz, obraz filmu pod każdym względem średniego.
Problemem 24 godzin po śmierci jest przede wszystkim pretekstowa fabuła zbudowana z podstawowych składników w postaci kilku zwrotów akcji, kilku zdradzieckich towarzyszy, ciągłej ucieczce i okazjonalnych konfrontacjach oraz powracających wspomnieniach (czy wręcz halucynacjach) utraconej rodziny. Nie robiłbym z tego zarzutu, gdyby nad całością górował jakikolwiek element oryginalność, choćby sceny walk czy twist, którego naprawdę nikt by się nie spodziewał, ale praca aż trzech scenarzystów okazała się do bólu wtórna. Można by wręcz zasiąść przed ekranem z listą przewidywanych zdarzeń i wszystkie po kolei odhaczać.
Dodatkiem uświetniającym przedsięwzięcie Smrza jest obecność wciąż znakomitego, choć grającego w coraz tańszych filmach Rutgera Hauera. Lata 80. były dla niego wyjątkowo łaskawe, ale jego aktualna ścieżka przypomina tę samą, którą obrali Eric Roberts czy Malcolm McDowell, czyli kino klasy B i po trzy-cztery, czasami nawet więcej angaży rocznie. Najlepszy tego rodzaju występ Hauer zaliczył w 2011 roku jako tytułowy bohater Włóczęgi ze strzelbą i można odnieść wrażenie, że w 24 godzinach po śmierci odgrywa niemalże tę samą postać. Tych kilka scen z jego udziałem ogląda się z dużą przyjemnością, szkoda, że nakręcono ich tak niewiele.
Zielone światło dla dystrybucji kinowej nie było w przypadku 24 godzin po śmierci trafną decyzją. To film przejawiający wszelkie typowe cechy dla rynku wideo i podejrzewam, że oglądanie go na dużym ekranie może wywołać poczucie marnować czasu, podczas gdy odtworzony w domowym zaciszu, doskonale sprawdzi się jako dziewięćdziesiąt minut odpoczynku po ciężkim dniu w pracy.
korekta: Kornelia Farynowska
https://youtu.be/da9xhQOcoHk