127 GODZIN. Dramatyczna walka o przeżycie
UWAGA – TEKST ZDRADZA ISTOTNE ELEMENTY FABUŁY – UWAGA
Krótko po Pogrzebanym do kin ponownie trafia film o podobnej tematyce – 127 godzin w reżyserii Danny’ego Boyle’a. Tym razem jest to opowieść oparta na faktach, stanowiąca swoisty mini-dziennik uwięzionego w jednej ze szczelin górskich (Kanion Blue John) młodego alpinisty Arona Ralstona. To, co zaczyna się jak jedna z jego wielu typowych, weekendowych wypraw, przeobraża się w dramatyczną walkę o przeżycie, kiedy spadający kamień przygniata mu rękę, uniemożliwiając wydostanie się ze skalnej pułapki.
Któryś raz z kolei podchodzę do napisania recenzji 127 godzin i mimo, że film naprawdę zrobił na mnie duże wrażenie, ciężko mi opisać dlaczego. I wreszcie dochodzę do wniosku, że pozytywne wrażenia – i jednocześnie problem ze skleceniem tekstu – wynikają nie tyle z zachwytu nad filmem samym w sobie, co postacią i wydarzeniami, jakie są jej udziałem. Sama otoczka formalna, w jaką Boyle przyodział historię i bohatera jest dla oka przyjemna (co jest dość zaskakujące, biorąc pod uwagę wydarzenie, które opisuje) i mocno wizualnie urozmaicona (kolejna ciekawostka, zważając na fakt, że wszystko dzieje się w jednym miejscu, i jednej… pozycji). Mnóstwo zbliżeń – podobnie jak w Pogrzebanym – mających na celu podkreślenie klaustrofobicznej beznadziejności sytuacji, w jakiej znalazł się bohater. Zbliżenia – mocno przesadzone, wyolbrzymione – służą też Boyle’owi do podkreślenia ważności i niezbędności otaczających Ralstona przedmiotów (butelka z wodą, sięganie po scyzoryk). Z drugiej strony – kontrastując – dużo odjazdów kamery uwydatniających odizolowanie Ralstona od świata, od normalnie funkcjonujących, zajmujących się swoją codziennością ludzi, od nadziei na ratunek. Pokazujących potworną odległość, jaka dzieli jego skalną pułapkę od bezpiecznego domowego zacisza.
Boyle urozmaica statyczność akcji, stosując swoisty kolaż formalny: częsta zmiana kolorystyki ujęć (zależna od formy fizycznej i psychicznej, w jakiej aktualnie znajduje się bohater), wprowadzenie formy w formie (show telewizyjne, “wywiad” Ralstona z… Ralstonem – swoją drogą jedna z najlepszych scen filmu), zaburzenia, zmiany tempa ujęć (mnóstwo przyspieszeń), dzielenie ekranu na mniejsze, pokazujące różne ujęcia części, stosowanie First Person Perspective (rozmyty, niewyraźny obraz podkreślający wycieńczenie bohatera). Do tego dochodzą zabiegi czysto fabularne: retrospekcje, przywidzenia umęczonego Ralstona, no i oczywiście “czysta” akcja, kiedy śledzimy zachowanie Aarona, jego próby oswobodzenia się.
No i na drugiej – “fabularnej” – części filmu w pewnym sensie zasługi reżysera się kończą. Tutaj wkracza bowiem niesamowitość historii i jej bohatera. Ralston to kipiel pozytywnej energii, optymizmu i dobrego humoru. Nie traci z tego nic nawet w sytuacji wydawałoby się beznadziejnej. Można by się spierać, że częściowo ten jego buńczuczny, nieco rozhukany i zbyt pewny siebie charakter przyczynia się do jego tragedii. Sam przecież przyznaje, że tak naprawdę dążył do “swojego kamienia” przez całe życie. Każdą podjętą decyzją nieuchronnie się do niego przybliżał. Swoim zbyt dużym zaufaniem we własną zaradność, przebojowość, samowystarczalność. Z drugiej jednak strony ten charakter właśnie – niezłomny, nie przyjmujący do wiadomości możliwości porażki – staje się jego wybawieniem.
Podobne wpisy
W obliczu historii o tym niezwykłym charakterze Boyle jako reżyser staje przed dość nietypowym zadaniem. Zamiast uatrakcyjniać opowieść formą, musi dopasować odpowiednią formę do atrakcyjnej opowieści. Musi nadążyć za rozpieraną energią osobowością swojego bohatera, nie przytłumić jej, nie odebrać kolorytu. I według mnie udaje mu się to z nawiązką. Sprytnie i trafnie łączy skrojoną na miarę formę z mocną fabułą. Udaje mu się oddać ciężar historii, ale w sposób dość łatwy do przyswojenia. Jego otoczka formalna staje się przeciwwagą dla wydarzeń i pozwala widzowi nieco odetchnąć. Bo przecież, koniec końców, historia niesie mocno pozytywne przesłanie. I na tym widz ma się skoncentrować i to właśnie zapamiętać. Nie scenę samookaleczenia (swoją drogą genialnie zilustrowaną dźwiękowo), nie zmaganie się z własną wątłością, ale fakt, że słabość da się pokonać. Co więcej, może ona stać się podstawą i motywacją do osiągania coraz bardziej odważnych celów… ale tym razem ze szczyptą rozwagi i odrobiną zdrowego rozsądku.
Podobnie jak Reynolds w Pogrzebanym, tak i James Franco nie ma łatwego zadania, wcielając się w rolę Aarona Ralstona. Spoczywa na nim cały ciężar fabularny, spotęgowany jeszcze autentycznością opowieści. I podobnie jak w przypadku Reynoldsa, Franco wypada poprawnie. Sprawnie buduje postać przesympatycznego młodego człowieka, który z góry zyskuje empatię widza. Nie ma w jego roli niczego nadzwyczajnego, a mimo to z miejsca wierzy się jego postaci. I może właśnie w tej “nienadzwyczajności” kryje się tajemnica – bez przerysowania, tak bardzo normalnie i naturalnie staje się Ralstonem.
Tekst z archiwum film.org.pl (18.02.2011).