Najlepsze MUSICALE WSZECH CZASÓW. Wielki ranking czytelników

3. Moulin Rouge! (2001)
Właściwie większość produkcji Baza Luhrmanna charakteryzuje się rewiowym posmakiem o pewnej nienaturalności wizualnej. Opus magnum w temacie pozostaje jednak historia z 2001 roku, spajająca pełne przepychu kinowe sztuczki z ciasnymi wnętrzami tytułowego kabaretu i wodewilowymi numerami – przeróbkami współczesnych, popkulturowych hitów. Mało tego! W tym powstającym bez mała siedem lat dziele znajdziemy także operowe odniesienia. Reżyser nie ukrywał zresztą, że inspirował się zarówno Giuseppem Verdim, Szekspirem, jak i grecką tragedią, co czyni z jego filmu tytuł na wskroś wyjątkowy stylistycznie, nawet jeśli ostatecznie mocno kiczowaty w formie. Rzecz jasna sukces finansowy pociągnął za sobą także sceniczne wersje. [Jacek Lubiński, fragment artykułu]
2. Deszczowa piosenka (1952)
Musical zarówno sceniczny, jak i filmowy najlepiej rozwinął się w Stanach Zjednoczonych. Tak jak w przypadku westernu Amerykanie mogą mówić o skodyfikowaniu gatunku, stworzeniu konkretnych reguł i określonego systemu produkcji. Wiele musicali filmowych to adaptacje przedstawień scenicznych, głównie broadwayowskich, ale nawet wtedy twórcy próbują dodać coś nowego, np. oryginalną piosenkę mającą szansę powalczyć o Oscara. W wyprodukowanym dla MGM Singin’ in the Rain nie ma oryginalnych piosenek, lecz nowe aranżacje utworów napisanych przez Arthura Freeda i Nacio Herba Browna. Wyjątkiem jest pochodząca z 1888 roku łamigłówka językowa Moses supposes his toeses are roses, a także napisany przez scenarzystów filmu, Betty Comden i Adolpha Greena, utwór Make ‚Em Laugh, który też trudno uznać za oryginalny, jest bliźniaczo podobny do Be a Clown Cole’a Portera z filmu Pirat (1948). Stanley Donen przyznał, że to w stu procentach plagiat, ale Cole Porter nie pozwał twórców o naruszenie praw autorskich. Bo miał osobisty dług wobec producenta filmu, Arthura Freeda.
W warstwie fabularnej Deszczowa piosenka to przede wszystkim opowiedziana z humorem historia najważniejszego przełomu w dziejach kinematografii, czyli przejścia z filmów niemych do dźwiękowych. Bez tego przełomu nie byłoby hollywoodzkiego musicalu. Gdy kino wkroczyło na tę nową ścieżkę, skończyła się pewna epoka, którą teraz zaczęto wspominać z sentymentem. Otworzyły się nowe możliwości, ale też pojawiły nowe problemy, które można było pokonać kreatywnością. Film Stanleya Donena i Gene’a Kelly’ego jest nie tylko kapitalnym musicalem z masą wpadających w ucho piosenek, doskonałą aranżacją, choreografią i wykonaniem, ale też jednym z najciekawszych obrazów o kulisach powstawania filmów. O tym, jak kino potrafi sprawnie oszukiwać widzów. O tym, że ekranowa subtelność i gwiazdorska klasa to często poza, za którą kryje się próżność. Ale to również znakomita komedia, w której humor wciąż działa, został dobrze użyty i pasuje do sytuacji, a występujący w filmie aktorzy bez wątpienia posiadali komediowy temperament. [Mariusz Czernic]
1. Grease (1978)
Grease is the word…! Zwycięzca tego plebiscytu nie mógł być inny. Rozśpiewana i roztańczona opowieść o nastoletniej miłości z typowymi dla niej przygodami to klasyk, który nie ma prawa się zestarzeć. Sandy i Danny poznają się na wakacjach i przeżywają wspólnie miłe chwile. Są przekonani, że na letniej przygodzie (Summer Nights) się skończy, ale niespodziewanie okazuje się, że Sandy po przeprowadzce trafia do tej samej szkoły, co Danny, i odkrywa, że jej romantyczny książę w towarzystwie swojego nieodłącznego gangu jest zupełnie inną osobą… Grease to kolejny transfer z desek scenicznych na ekran. Oryginalny musical miał swoją premierę w roku 1971 w klubie Kingston Mines w Chicago, gdzie pierwotnie osadzona była jego akcja. Reżyser wersji filmowej zdecydował się nie tylko na przeniesienie akcji na przedmieścia Kalifornii, które bliższe były jego własnym wspomnieniom z tego okresu jego życia, ale także na zmianę kilku wątków, a także na odświeżenie warstwy muzycznej produkcji. Efektem jego działań jest doskonała ścieżka dźwiękowa, która rozpoczyna się energicznym Grease w wykonaniu Frankiego Valli, cieszy ucho takimi perełkami jak romantyczne Hopelessly Devoted to You, ironiczne Look At Me, I’m Sandra Dee czy buńczuczne Greased Lightning i kończy z przytupem optymistycznym We Go Together. Kilka z tych utworów było z powodzeniem zaśpiewanych przez główną parę bohaterów musicalu – anielską Olivię Newton-John w roli Sandy Olsson i seksownego Johna Travoltę w roli Danny’ego Zuko. Na uwagę zasługuje też z pewnością smutne There Are Worst Things I Could Do wykonane przez zadziorną Rizzo (Stockard Channing) oraz cała oprawa muzyczna balu na koniec roku Rydell High – z nostalgicznym Blue Moon czy Those Magic Changes oraz finałowym Born to Hand Jive na czele. W tym ostatnim zresztą Newton-John oraz Travolta mogą popisać się także umiejętnościami tanecznymi, choć przyznać trzeba, że demoniczna Cha-Cha DiGregorio (Anette Charles) kradnie Sandy w tej scenie nie tylko chłopaka, ale i show. Grease ma wszystko, czego trzeba – piękne dziewczyny, rzutkich chłopaków, śpiew, taniec i wyścigi samochodowe – wplecione w wątki komediowe (brawa dla całej kadry Rydell High!) na równi z dramatycznymi. Cóż więcej można napisać? Grease is the way we are feeling… [Agnieszka Stasiowska]