Siła oddziaływania Lśnienia polega na ambiwalencji. Już od pierwszych chwil podczas rozmowy kwalifikacyjnej Jacka Torrance’a na stanowisko stróża w hotelu Overlook poza sezonem przeczuwamy, że coś jest z nim nie tak. Jego sposób bycia ma w sobie manierę tłumionego gniewu, uśmiecha się, ale drapieżnie. Gdyby skupić się wyłącznie na wyrazie jego oczu dostrzeglibyśmy to, co usiłuje maskować wystudiowaną mimiką przeciętnego człowieka – zagrożenie. Interpretacja takich sygnałów ostrzegawczych pozostaje w sferze intuicji, stanowiącej przede wszystkim jeden z pierwotnych mechanizmów przetrwania – jesteśmy zaprogramowani na wzmożoną czujność za każdym razem, kiedy coś w naszym otoczeniu nie jest jednoznacznie bezpiecznie (np. ciemny zaułek). W ten sposób ambiwalencja Lśnienia trzyma nas w ciągłym napięciu pokazując np. uśmiechniętego mężczyznę z groźnymi oczami lub rodzinę przemierzającą samochodem przepastny krajobraz górski, który byłby po prostu pięknym widokiem, gdyby nie dysonans ze złowieszczą muzyką. Kubrick nie daje nam odetchnąć od takich zabiegów. Dialog rodziny w samochodzie jest pozornie prozaiczny, jednak z tonu głosu Jacka sączy się jad – zarówno w stosunku do żony, jak i syna. Danny ma wymyślonego przyjaciela, którego udawany głos jest nieprzyjemnie skrzekliwy. Ostrzegawczy zamiast pocieszający. Niejednokrotnie widzimy w kadrze zarówno Jacka, jak i jego oddalone odbicie w lustrze sygnalizujące drugie Ja bohatera. Wreszcie ambiwalencja alkoholizmu. Argumenty za tym, że jest to główny temat filmu można mnożyć. Jack przejawia zachowania typowe dla tego nałogu, a jego relacja z Wendy i Dannym jest typowa dla rodziny z problemem alkoholowym. Mężczyzna jest drażliwy, ma nierzadko gwałtowne zachwiania nastroju i nieustannie przerzuca różne winy na członków rodziny. Wendy jest zahukana i uległa (do czasu), Danny pozostawiony z ojcem sam na sam czuje się nieswojo szczególnie, kiedy Jack jest “zmęczony” rano. Wtedy czuje strach, który jest naturalną reakcją dziecka właśnie na dwuznaczność takiej sytuacji, której nie rozumie. Jednak na pewno kojarzy symptomy z tym jednym jedynym razem, kiedy ojca poniosło i niechcący złamał mu rękę. Wendy nie chce też, żeby syn widział roztrzęsionego Jacka majaczącego o koszmarze. Zwykłe przebudzenie ze złego snu nie wydaje się aż tak kontrowersyjne dla dziecięcych oczu. W końcu Wendy podejrzewa męża, że znowu brutalnie potraktował Danny’ego – żona i syn żyją w ciągłym strachu przed powrotem Ja wygnanego w kąty oczu Jacka. Nie oglądamy bynajmniej rodzinnej sielanki, która zostanie zburzona. Punktem wyjścia jest raczej przerwa w rodzinnym piekle.
Znamienne, że alkoholizm według Stanleya Kubricka okazał się arcydziełem horroru, a nie np. dramatem jedynie czerpiącym z tego gatunku. Przyczyna zdaje się kryć właśnie w mistrzowskim operowaniu ambiwalencją. Obserwujemy objawy i skutki, jednak z wykluczeniem (do pewnego stopnia) przyczyny – oprócz wyimaginowanych/ nadprzyrodzonych wizyt Jacka w barze nigdy nie widzimy, żeby pił. Ba, nigdzie nie widzimy alkoholu. Zostaje nam narzucona perspektywa dziecka alkoholika czującego, że dzieje się coś złego, ale nie rozumiejącego co i dlaczego. Natomiast w scenach z barmanem dostajemy mały przedsmak tego, kim jest pijany Jack Torrance: zgorzkniałym arogantem i despotą, który wodą ognistą podlewa swoją fantazję o byciu kimś innym niż sfrustrowanym obowiązkami i ograniczeniami zwykłym, rodzinnym człowiekiem, o byciu ważniakiem, cokolwiek to znaczy. Przy tym wszystkim napastliwa muzyka zdaje się celowo penetrować mózg widza obezwładniając współudziałem w tym koszmarze rodziny i odbierając nadzieję na ulgę. Kulminacja następuję nieuchronnie – izolacja i samotność to okoliczności idealne dla eskalacji mechanizmów uzależnienia. Jack popada w delirium, wpada w amok i potwór gnieżdżący się w jego spojrzeniu podnosi łeb. Należy odnotować genialne aktorstwo Jacka Nicholsona, które trafia prosto w nasz “gadzi mózg” i nie sposób się go nie bać. Lśnienie to bez wątpienia horror unikalny, który odbywa się w głównej mierze na styku dwóch umysłów – spragnionego alkoholika i jego przestraszonego dziecka. [Weronika Lipińska]
Powiedzieć, że Freddy Krueger to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci współczesnego horroru to jak nic nie powiedzieć. Wraz z Jasonem Voorheesem, Michaelem Myersem i Chuckym stanowią kwartet narodzonych w latach 70. i 80. symboli kina grozy, które do dziś straszą kolejne pokolenia widzów. Bodaj najbardziej komiksowy spośród tych postaci Krueger w 1984 roku sparaliżował strachem widzów na całym świecie, zarabiając przy okazji 57 baniek przy niespełna dwumilionowym budżecie. Koszmar z ulicy Wiązów to jeden z wielu dowodów na horrorowy geniusz Wesa Cravena, bowiem robi wrażenie zarówno realizacyjnie, jak i konceptualnie. No bo kto wymyśliłby cós bardziej prozaicznego i skutecznego niż straszenie widza… koszmarami? Do dziś pamiętam, jak męczyłem się wraz z bohaterami, którzy walczyli sami ze sobą, byleby tylko nie zasnąć i nie spotkać się ponownie z Freddym. Scena z ręką Kruegera wyłaniającą się spod powierzchni wody w wannie to absolutna klasyka, a udany debiut Johnny’ego Deppa to tzw. wisienka na torcie. [Dawid Myśliwiec]
Paranoid thriller, body horror, survival movie a może autorskie arcydzieło kina grozy? Dlaczego nie wszystko w jednym? Film Johna Carpentera zajmuje na niniejszej liście pierwsze miejsce i jest to rzecz oczywista. Już na początku dekady reżyser Halloween i Ataku na posterunek 13 ustanowił poprzeczkę niesamowicie wysoko i zdefiniował gatunek na najbliższe lata. Co sprawia, że Coś jest tak wyjątkowym – i wyjątkowo dobrym filmem? Zacznijmy od scenografii – baza meteorologiczna na biegunie stanowi idealne pole walki między garstką odciętych od świata ludzi a morderczym kosmitą. Temperatury sięgają tu wielu stopni poniżej zera, ale metaforycznie, jest to piekło na ziemi. Znikąd pomocy, donikąd ucieczki – bohaterowie w nierównej walce zdani są sami na siebie. Z doborowego towarzystwa naukowców i techników, na pierwszy plan wysuwa się McReady, który dzięki opanowanej i wyluzowanej kreacji Kurta Russela jest bodaj najbardziej coolowym bohaterem w historii horroru. Russel jest dla tego gatunku tym, kim Steve McQeen był dla kina akcji. Pozaziemska istota – tytułowe Coś – zaprojektowana i wykonana przez Roba Bottina to przebłysk geniuszu i nieskrępowanej kreatywności. Bottin w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat był już weteranem branży, wcześniej pracując przy Gwiezdnych wojnach, Skowycie i remake’u King Konga. Mutujący, zmieniający kształty kosmita, wchłaniający w siebie materiał genetyczny istot, z którymi miał kontakt do dziś budzi wrażenie i obrzydzenie. Powszechnie uważa się go za jedno ze szczytowych osiągnięć animatronicznych efektów specjalnych. W końcu, Coś to genialny klimat zbudowany dzięki zdjęciom Deana Cundeya i muzyce Ennio Morriconego. Pod pewną, reżyserką ręką Carpentera powstał film z wszech miar znakomity i po dziś dzień pozostający w ścisłej czołówce gatunku. [Szymon Skowroński]