Snake Plissken jak małpy, czyli remake od Foxa
Remake’owania w kinie hollywoodzkim końca nie widać. Chociaż akurat w tym przypadku plany wskrzeszenia w takiej bądź innej formie (anty)bohatera o twarzy Kurta Russella trwają już od blisko dwóch dekad. Pojawiający się po raz pierwszy w dystopijnej Ucieczce z Nowego Jorku z 1981 roku, jednooki heros miał pierwotnie – jeszcze za czasów względnej świetności własnego ojca, Johna Carpentera – sygnować swoim nieogolonym licem całą trylogię. Jej ostatnia część miała nosić tytuł Ucieczka z Ziemi i kończyć się śmiercią Snake’a. Gigantyczna porażka sequela – Ucieczki z Los Angeles – przekreśliła jednak szansę na godne pożegnanie się Węża z dziesiątą muzą.
Od tego momentu coraz głośniej zaczęto więc mówić o remake’u, prequelu, który ukazywałby życie Snake’a, zanim trafił za mury więzienia w Niu Jorku (część z tych pomysłów trafiła na karty komiksów); serialu telewizyjnym, bądź reboocie. Po sukcesie 300 Zacka Snydera do roli „nowego” Snake’a wyznaczono Gerarda Butlera, lecz zarówno on, jak i wzięty na tapetę wkrótce potem Josh Brolin nie otrzymali nawet szansy, by zaprezentować się w kostiumie, i plany spaliły na panewce, ustępując miejsca licznym grom komputerowym oraz okazjonalnym fanfilmom, na które najlepiej spuścić zasłonę milczenia. Tyle z historii.
Teraz remake przygód Plisskena znowu wypłynął na powierzchnię – i to w niestety w mocno namacalnym, pełnym szczegółów stylu. Wszystko za sprawą Neila Crossa. Twórca popularnego Luthera wygrał najwyraźniej przetarg na nowy scenariusz dla wytwórni Twentieth Century Fox (która wykupiła prawa do marki od Studiocanal), gdyż chwali się na lewo i prawo, jak widzi XXI-wieczną wersję kultowego filmu. I niestety za różowo nie jest – albo raczej jest dokładnie zbyt różowo.
Zacznijmy od tego, że – jeśli, rzecz jasna, dojdzie do produkcji – nowa Ucieczka z Nowego Jorku nie będzie specjalnie przywiązana do tytułowego miejsca akcji. W oryginale niemal od razu jesteśmy wrzuceni za mury futurystycznego więzienia, bo i czas leci. Teraz Snake najpierw będzie miał ekspozycję gdzieś poza granicami Stanów Zjednoczonych, gdzie przypuszczalnie dowiemy się jego rangi i prawdziwego imienia (oba nie będące dla fanów żadną w sumie tajemnicą, choć u Carpentera to drugie nigdy nie pada) – pułkownik Robert Plissken.
Nasz Robercik po powrocie (czyt: schwytaniu) trafi do N.Y., i owszem, lecz tym razem będzie to miejscówka piękna ze wszech miar, lśniąca się jak psu jaja, bowiem w całości przeszklona i skomputeryzowana – nadzorowana zarówno przez sztuczną inteligencję o słodkim imieniu April (sic!), jak i techników pociesznie nazywanych „jasnowidzami” (Seers). Aha, i nie będzie to więzienie. O, nie – to ma być bezpieczna przystań otoczona szklaną ścianą (czyli w sumie… więzienie ;). Wokół niej roić się będzie od światowego chaosu, uchodźców (jakże oryginalnie i na czasie!) i niesprzyjających zjawisk pogodowych (nadciąga sztorm stulecia o nazwie Ellery).
Niemniej Plissken dalej będzie musiał wykonać jakąś misję w środku, choć tym razem będzie miał zaledwie jedenaście godzin na wypełnienie zadania, a nie, jak dawniej dwadzieścia dwie (oho, szykują się ostry montaż i skróty scenariuszowe!), a z zewnątrz pociągać za sznurki feminizmu będzie dyrektorka CIA, Roberta Hauk (jeszcze pewnie o twarzy jak pupcia niemowlęcia). Nie zobaczymy także inkarnacji Księcia, bowiem głównym „złym” ma być krawaciarz Thomas Newton – charyzmatyczny playboy stojący na czele odziedziczonej korporacji agro-bio-chemio-technicznej (niekoniecznie w tej kolejności). No i najwyraźniej ekscentryczny psychol, bowiem nie tak dawno postanowił rozdać całą swoją fortunę, a jego oczkiem w głowie jest tajemnicze urządzenie o kształcie dużej, metalowej kuli, na którą wołą „Grubcio”, bo zapewne mało kto lubi się z nim bawić.
Pachnie zatem eksterminacją całej planety, co oryginalnemu Snake’owi byłoby jak najbardziej na rękę. Do tego trochę stylistyki z nie do końca udanego Elizjum i koncept buntu sztucznej inteligencji brzmiący jak ze scen wyciętych z oscarowego Ona (tak, tak – Aprilka będzie miała zwarcie w obwodach). I voilà! Babka z zakalcem gotowa. Smaku na ten kąsek – jakże łakomy według producentów, którym marzy się cała seria filmów godnych niedawnej genezy Planety małp – nie poprawia nawet fakt udziału Johna Carpentera, który posłuży za producenta egzekutywnego filmu.
Biorąc pod uwagę, że Carpenter w nowym stuleciu kompletnie nie potrafi się odnaleźć, powyższy szkic pomysłów nie powinien dostać nawet minimalnej dotacji od PISF-u, a studio celować będzie zapewne w polityczną poprawność, mizerną kampanię promocyjną i nieśmiertelne PG-13 (jest szansa na jeden „fuck” !), pozostaje liczyć jedynie na cud. Szczęśliwie chwilowo ani reżyser, ani potencjalna gwiazda, która miałaby wejść w przepaskę na oko Kurta Russella, ani przypuszczalny budżet, ani nawet – o dziwo! – data premiery nie są znane. Także kto wie, kto wie… Odliczanie w każdym bądź razie czas zacząć.
korekta: Kornelia Farynowska