PROMOCJA polskich filmów, CZYLI OSZUKIWANIE WIDZA, by poszedł do kina

W zeszłym tygodniu w sieci pojawił się zwiastun do filmu Legiony, którego premierę zaplanowano na 20 września. Reżyserem jest Dariusz Gajewski, producentem natomiast Maciej Pawlicki, odpowiadający ostatnio za Smoleńsk. Film będący kolejną produkcją historyczną, dość mocno osadzoną w modnej politycznie retoryce patriotycznej, opowiada historię Legionów Polskich w latach 1914-1916. W roli Józefa Piłsudskiego – Jan Frycz, poza tym Sebastian Fabijański, Mirosław Baka czy Borys Szyc.
Aby łatwiej nam było uwierzyć, że mamy do czynienia z prawdziwą historyczną superprodukcją dorównującą amerykańskim filmom wojennym takim jak Pearl Harbor czy Przełęcz ocalonych, w zwiastunie promującym film zdecydowano się użyć zupełnie współczesnego utworu – Legendary Welshly Arms. Dysonans poznawczy podczas oglądania zwiastuna jest tak duży, że aż ciężko nie skrzywić się z zażenowania, oglądając całkiem niezłe zdjęcia Jarosława Szody i Arkadiusza Tomiaka.
Kontrowersyjnych wyborów, jeśli chodzi o promocję polskich filmów w Polsce, nie brakuje. Zwiastuny zdradzają duże fragmenty fabuły filmu, ukazując niemalże całe sceny (tak jak w zwiastunach filmów Patryka Vegi). Plakaty rażą w oczy jaskrawą kolorystyką i niewiele zazwyczaj mówią o samym filmie, obowiązkowo muszą się na nich pojawić twarze aktorów. Kuriozalnym przypadkiem na polu polskiej promocji filmowej jest film Córki dancingu.
Cukierkowy zwiastun filmu Agnieszki Smoczyńskiej sugeruje, że mamy do czynienia z musicalem, polskim Chicago osadzonym w PRL-u, którego głównym wątkiem fabularnym jest wątek miłosny (Jakub Gierszał i Marta Mazurek). W zwiastunie co chwila migają światła, błyszczą cekinowe sukienki, a w ścieżce dźwiękowej pojawia się elektroniczna wersja polskiego utworu z lat 80. Daj mi tę noc – ten discopolowy w oryginale kawałek znają przecież wszyscy Polacy. Zwiastun wieńczą słowa: „Córki dancingu. Ich żywiołem jest noc”, co tym bardziej umacnia nas w przekonaniu, że to lekkie, przyjemne, ekscytujące kino – trochę tańców, trochę coverów discopolowych piosenek, roznegliżowane tancerki i pełna pasji młodzieńcza miłość.
A Córki dancingu to przecież film przekraczający wszelkie granice – kampowa wariacja na temat baśni o Małej Syrence, jest tu musical, komedia i horror pełne barokowego przepychu. Dla kontrastu warto zobaczyć, jak film promowano w Stanach Zjednoczonych, gdzie – w przeciwieństwie do Polski – spotkał się z dobrym przyjęciem. Angielski tytuł filmu to The Lure, a więc „wabik”, „przynęta”, „atrakcyjność”.
Anglojęzyczne materiały promocyjne nie starają się ukrywać gatunkowej niejednoznaczności filmu, a syreny, którymi są przecież dwie główne bohaterki, pokazywane są i na plakacie, i w zwiastunie. W wersji amerykańskiej Córki dancingu jawią się tym, czym w rzeczywistości są – mroczną baśnią o dojrzewaniu, musicalem-horrorem. Zwiastun jest mroczny, niepokojący i w umiejętny sposób przekazuje odbiorcy informację o tym, czego może się po filmie spodziewać.
Szczęśliwie nie widziałam polskiego zwiastuna przed obejrzeniem Córek dancingu (prawdopodobnie skutecznie by mnie odwiódł od seansu), ale szczerze współczuję tym, których oszukał. W efekcie wielbiciele lekkich, łatwych i przyjemnych polskich komedii romantycznych poszli do kina na niszowe kino artystyczne, a fani tego kina ominęli całkiem ciekawą pozycję. W takiej sytuacji pozostaje sobie zadać pytanie – czy kondycja polskich kinomanów jest tak zła, że trzeba kino arthousowe oszukańczo sprzedawać jako komedię romantyczną? Czy w kraju, w którym liczba sprzedanych biletów rośnie z roku na rok, trzeba oszukiwać widza, aby film sprzedać, w obawie przed świecącymi pustkami salami kinowymi? Czy z polskiego filmu historycznego trzeba robić pompatyczną, amerykańską superprodukcję?