DEATH NOTE od Netflixa. Dlaczego film zawiedzie fanów mangi i anime?
Death Note to anime dla każdego, kto anime nie lubi. Japońska historia notatnika śmierci sama w sobie jest tak wciągająca, angażująca szare komórki i emocjonująca, że (moim zdaniem) można ją osadzić w każdym gatunku, nawet musicalu. Nie przesadzam, 37 animowanym epizodom z 2006 roku nie da się wystawić oceny niższej niż 10.
Jeśli chodzi o wykonywanie pracy szybko, a porządnie, Japończycy są mistrzami. Już w 2006 na podstawie popularnej mangi nakręcono film live-action, Death Note: Notatnik śmierci. Co tu dużo mówić, bardzo dobry, w pełni oddający klimat frywolnej zabawy życiem i śmiercią przy użyciu pozaziemskiego narzędzia. Niewiele spuścił z tonu wypuszczony jeszcze w tym samym roku niespełna dwuipółgodzinny sequel, Death Note: Ostatnie imię – do historii “dołożył” rzekomo posiadającego kolejny Notatnik śmierci bohatera.
Z kolei 2016 przyniósł fanom wariację w postaci kilku nowych wątków. Desu nôto: Light Up the New World oddalił się klimatycznie od oryginału, jednak wydaje mi się, że i tak pozostanie lepszy od tego, co zobaczymy w roku bieżącym.
Skąd taki wniosek, skoro teaser amerykańskiej wersji Death Note nie wydaje się słaby? Dynamiczny, intrygujący, na swój sposób klimatyczny… Tylko nie-japoński. Nie psychologiczny, a bardziej sensacyjny.
Notatnik śmierci to twór osadzony głęboko w japońskiej kulturze, dlatego tak wybitny.
Czego produkcja Warner Bros nie będzie w stanie odtworzyć?
Akcja niby prosta. Światłemu młodemu człowiekowi, Light Yagami (w wersji made in USA Light Turner), dziwna książka nagle spada z nieba. Pusta, jedynie na okładce w stylu vintage widnieje tytuł Death Note. Light zaczyna bawić się Notatnikiem śmierci, po krótkim czasie odkrywając jego funkcję. Każde wpisane w zeszyt nazwisko prowadzi do śmierci tego, kto je nosi. Młodzieniec pragnie sprawiedliwości, sumiennie i regularnie ją wymierza, zwracając na siebie uwagę służb mundurowych i detektywa-amatora o wielkim umyśle, L. Te elementy można przenieść na amerykański grunt, jednak jak w każdej historii, diabeł tkwi w szczegółach.
Skoro o diabłach mowa… Procesowi wpisywania imion do notatnika towarzyszy wielbiący jabłka shinigami, Bóg śmierci. Czarna, zwodnicza, acz sympatyczna kreatura. Japończycy, jako wyznawcy religii synkretycznych (to połączenie elementów, obrzędów różnych wyznań) przedstawili go z naturalnością właściwą wieloletniemu przebywaniu w otoczeniu rozmaitych bogów, bożków i stworzeń. W jaki sposób Amerykanie wykreują postać Ryuuku? Na wzór superbohaterów? Połączenia Godzilli i gremlinów? Trudno mi sobie wyobrazić shinigami (a raczej God of Death), któremu głosu użyczy Willem Defoe.
Podobne wpisy
Kolejna sprawa. Towarzyszący historii dreszczyk to uczucie nieoczywiste, nie wywołują go liczne, regularne, powodowane przez Lighta vel. Kirę śmierci. Pamiętacie opening anime? (Też śpiewacie, starając się nadążyć za podświetlonym zapisem rōmaji?). Lektor czytał Death Note jako Desu nôto, imię głównego bohatera jako Raito, a pseudonim detektywa L, jako Aaru. Z tego powodu, że nieprzyzwyczajeni do łacińskiej leksyki Japończycy wymawiają “l” (to litera, która w ich alfabecie nie istnieje) jako “r” (w praktyce właśnie “aru”), ciężko im również z głoskami typu “th”, “no” i wieloma innymi… W amerykańskiej wersji nie będzie wymówki, L będzie po prostu “eLem”, a Light “lajtem”. -10 do klimatu.
*Co ciekawe, Light będzie “lajtem”, ale wciąż “kirą” – w policyjnym śledztwie Japończycy określali go mianem “Kiry” od słowa “Killer”.
Co jeszcze? Według mnie L ma w sobie wiele z hikikomori.
To zjawisko dla kultury japońskiej unikalne, oznaczające osobę społeczeństwem, pędem przytłoczoną, więc odizolowaną, spędzającą w jednym pomieszczeniu nawet kilka miesięcy. L to genialny wyrzutek, przebywający w świecie logiki, odrzucający wszelkie emocje. Straszny, bo odczłowieczony, a jednocześnie przez to bezbronny. W postać L, wizualnie zbliżoną do Elliota Aldersona z serialu Mr. Robot, szybko kroczącą podświetlonym na czerwono korytarzem, taką mafijną, chyba nie uwierzę.
Nie twierdzę, że Death Note od Netflixa będzie filmem słabym. Może będzie, ale całej książki z okładki wyczytać nie sposób. Nie przekonują mnie jednak cheerleaderki, bezbarwna w teaserze Amane Misa (w anime i japońskim filmie to kawał postaci!), zachodnie rysy Lighta i czarnoskóry L – choć to może być równie dobrze element symboliczny, co pokłon w stronę różnorodności rasowej.
Obejrzę bez oczekiwań, przez wzgląd na powyższe traktując jako osobny, zupełnie bez licencji film.
Btw. okazuje się, że musical na podstawie Death Note już jest. Zrobili go Japończycy.