search
REKLAMA
Krótkie spięcie

Czy ty też ziewasz na zwiastunie OSTATNIEGO JEDI?

Jakub Piwoński

11 października 2017

REKLAMA

Już jest. Pierwszy oficjalny zwiastun oraz pierwszy oficjalny plakat widowiska Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi. Machina promocyjna filmu Riana Johnsona rozkręca się na nowo. Czy ujawnione materiały dają powody do radości? Pewnie tak, ale chyba tylko najbardziej zatwardziałym fanom serii, do których jest mi niestety coraz dalej.

I nie chodzi mi w tym wypadku o nieprzyjemną aurę, która od pewnego czasu unosi się nad nowymi Gwiezdnymi wojnami, a która jest pokłosiem kolejnych zmian reżyserów. W przypadku tkwiącego we mnie sceptycyzmu w oczekiwaniu na ósmy epizod, bardziej posługuję się uczuciem, jakie pozostało we mnie po seansie Przebudzenia Mocy. Uczuciem, dodajmy, bezwzględnym. Bo tak jak do wszystkich poprzednich części sygnowanych przez Lucasa wracam zawsze z niemalejącą radością, tak do filmu J.J. Abramsa już niespecjalnie. Dlaczego?

Początkowa ekscytacja w zetknięciu z nową wizją szybko przygasła, dając sposobność do dostrzeżenia przykrych właściwości. Przebudzenie Mocy to bowiem nowa definicja „powtórki z rozrywki”. Nie dość, że film wypełniają po brzegi kolejne nawiązania i easter eggi do poprzednich epizodów, czy to w postaci artefaktów, czy też miejsc i postaci, to do tego dochodzi jeszcze fakt, iż scenariusz jest niczym innym jak Nową nadzieją bis, co osobiście uznaję za zbyt wysokie stadium asekuranctwa.

Była szansa, że Ostatni Jedi coś w tej materii zmieni. Ta szansa ostatecznie odeszła wraz z premierą zwiastuna. Film Johnsona zapowiada się bowiem jako kolejne Imperium kontratakuje. Zabierający w końcu głos Luke to oczywiście nowy, pogrążony w samotności Yoda. Będzie kolejna walka z (nowymi) AT-Atami, będzie też kuszenie głównej bohaterki przez ciemną stronę mocy, skupionej w osobie nowego Imperatora, Snoke’a. I założę się, że to raptem kilka z wielu analogii. Przykre jest jednak to – co już i tak stanowi w Hollywood niechlubną tradycję – że zwiastun znowu zdradza zbyt wiele istotnych (lub przynajmniej jawiących się jako istotne) elementów fabuły, psując widzom zabawę.

Jaka jest zatem jasna strona mocy? Osobiście najbardziej ciekawi mnie to, w jaki sposób scenarzyści uporali się z postacią Lei Organy, która, jak wiadomo, z końcem roku ubiegłego straciła odtwórczynię swojej roli (choć zwiastun sugeruje, że z tą kwestią uporano się w sposób najprostszy i najbardziej oczywisty z możliwych). Wszystko zależy od Luke’a. Nie polubiłem nowych bohaterów na tyle, by przejąć się ich losami. Mam nadzieję, że jego postać ma jeszcze coś znaczącego do powiedzenia w tej opowieści, bo jak by nie patrzeć, Gwiezdne wojny od początku były Sagą rodziny Skywalkerów, o których dziwnie słuch zaginął (na razie).

Jasne, nie przeczę, widać w tym porządek i sprawną rękę reżysera. Wiele scen z pewnością będziemy oglądać z zapartym tchem – to w końcu Gwiezdne wojny, na Boga. Nie zmienia to jednak faktu, że według mnie właśnie otrzymaliśmy zapowiedź kolorowej atrapy, która perfekcyjnie gra na sentymentach, wykorzystując sprawdzone metody, ani na centymetr nie wychylając się poza ich obręb. Wiecie już zatem, dlaczego tylu reżyserów straciło pracę przy produkcji nowych Gwiezdnych wojen – bo najpewniej mieli czelność mieć zupełni inny pomysł na te historie.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA