search
REKLAMA
Krótkie spięcie

CO WY WYPRAWIACIE, DZIEWCZĘTA?!* Powstanie żeńska wersja Władcy much

Szymon Pewiński

5 września 2017

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Warner Bros. zaskakuje nie tylko kolejnymi pomysłami na kino superbohaterskie. Kilka dni temu gruchnęła wiadomość, że Scott McGehee i David Siegel mają zrealizować dla studia kolejną, trzecią już adaptację Władcy much. Nowość polega na tym, że ocalałych z katastrofy, uwięzionych na wyspie i walczących o władzę chłopców zastąpią… dziewczęta. Pomysł od razu został mocno skrytykowany. Czy jednak „Władczyni much” – jeśli można tak ten film nazwać – ma jakiekolwiek szanse, by nie stać się artystyczną porażką i pośmiewiskiem? Czy to tylko kolejna nieudana próba wciśnięcia kobiet postaci w męskie buty? A może pomysł nie jest tak głupi, jak się wydaje, i – dobrze zrealizowany – mógłby okazać się ważnym głosem w sprawie podziału społecznych ról i ich znaczenia we współczesnym świecie? 

<em>Władca much<em> z roku 1990

Filmowe „wciskanie kobiet w męskie buty” najprościej skrytykować na przykładzie ostatniej wersji Ghostbusters. Pogromcy duchów. Wyszło jak wyszło. Śmiem przypuszczać, że nikt nie wypominałby twórcom sztucznego zastępowania „ghostbusterów” „ghostbusterkami”, gdyby scenariusz okazał błyskotliwy, a cały film nie był tylko żenującą i mało śmieszną komedią. Jeśli tak samo idiotycznie ma wyglądać Ocean’s  8 – kobieca odpowiedź na Ocean’s Eleven: Ryzykowną grę, film czeka podobny los jak wspomniane pogromczynie duchów. Wersja Stevena Soderbergha z roku 2001, która również jest remakiem, to po prostu doskonała rozrywka ze świetnie rozpisanymi męskimi bohaterami (umówmy się, Julia Roberts zagrała – nie boję się tego określenia – męskie trofeum). Pojawienie się kolejnych częściach silnych kobiet (Catherine Zeta-Jones i Ellen Barkin) nie zmieniło faktu, że przygody Danny’ego Oceana to raczej męska zabawa. Ale czy komukolwiek to przeszkadzało? Chyba żadna z pań nie narzekała na widok George’a Clooneya, Andy’ego Garcíi i Brada Pitta w idealnie skrojonych garniturach.

Te dwa przykłady to jednak tylko kino rozrywkowe. Tymczasem kolejna adaptacja Władcy much (pierwsza powstała w roku 1963, druga – w 1990) to już nie zabawa. Powieść Williama Goldinga to nie sielankowa opowieść o chłopcach-rozbitkach bawiących się w robinsonów. To alegoryczna krytyka społeczeństwa opartego na ściśle określonej hierarchii, żądzy władzy i przemocy. Wydano ją w roku 1954, więc siłą rzeczy mechanizmy opisywane przez noblistę kształtowały się w społeczeństwie zdominowanym przez mężczyzn. Ufam jego wizji na tyle, że myślę, że gdyby chciał stworzyć krytykę ludzkości jako takiej, wśród rozbitków umieściłby również dziewczęta. Golding i jego Władca much ukazują, że to kształtowane właśnie przez mężczyzn społeczeństwa eliminują słabszych, konflikty często przeradzają się w wojny, a przemoc nie jest tylko złem samym w sobie, ale też narzędziem. Przesiąknięci tym duchem, z pozoru nieskalani młodzi chłopcy walczą o dominację i, koniec końców, przelewają krew swoich kolegów. Wyobrażacie sobie wiarygodny film w dziewczętami walczącymi o władzę i goniącymi się po plaży z dzidami w rękach? Ja też nie. Dlaczego?

Kilka lat temu głośnym echem odbiła się holenderska wersja telewizyjnego programu Survivor zatytułowana Expeditie Robinson. Uczestników podzielono według płci, a dwie grupy zesłano na oddzielne wyspy. Każda otrzymała zapasy jedzenia, niewielkie narzędzia. Efekt był taki, że po kilku tygodniach kobiety, które chciały kolegialnie podejmować większość decyzji, nie tylko zjadły wszystkie zapasy pożywienia, ale nie potrafiły porozumieć się między sobą. Mężczyźni najpierw rozpoczęli samczą walkę o dominację, a potem każdy z nich stwierdził, że zajmie się czymś innym. W efekcie udało się stworzyć prymitywną, ale całkiem nieźle funkcjonującą społeczność: jedni polowali, inni postawili szałasy chroniące przed deszczem i wiatrem. Daję sobie rękę uciąć, że problem walki o władzę prędzej czy później i tak by w męskim społeczeństwie powrócił. Wiem też, że to tylko telewizyjne reality show, więc siłą rzeczy dużą rolę odgrywają w nim uproszczenia i stereotypy. Ale niech ten przykład obrazuje jak bardzo nowa filmowa wersja Władcy much musiałaby się różnić o książkowego oryginału, żeby nie narazić się na śmieszność.

Tak wyśmiano pomysł na nową wersję <em>Władcy much<em>

Bo jeśli jej twórcy tylko zastąpią bohaterów bohaterkami, niemiłosiernie spudłują. Jeżeli ich wizja ma sprowadzać się do tego, że dziewczęta stworzą sobie mały raj na ziemi, to zamiast Władcy much otrzymamy klimat niczym z Błękitnej laguny z wyłącznie damską obsadą. Jeśli jednak zdecydują się na alegoryczną krytykę – nawet wymyślonego, ale wciąż prawdopodobnego – świata stworzonego i rządzonego w większości przez kobiety, to może i narażą się części pań, ale przynajmniej zaciekawią całą resztę widzów. Bo wolałbym obejrzeć antyutopię – taką Seksmisję na poważnie – niż kolejny, robiony pod żeńską obsadę remake, który ma przypodobać się damskiej części publiczności, a w efekcie nie podoba się nikomu. Jest takie stare, niezbyt poprawne politycznie powiedzenie mówiące, że gdyby kobiety rządziły światem, nie byłoby wojen, a tylko kilkaset zazdrosnych krajów nieodzywających się do siebie nawzajem. Seksistowski żart? Może. Ale koniec końców obrażanie się i tak jest lepsze niż wojna i podrzynanie sobie gardeł.

*Tytuł artykułu to parafraza zdania wypowiedzianego przez oficera w ostatniej scenie filmowej adaptacji Władcy much z 1990 roku.

Na koniec obejrzyjcie tę scenę, wyobraźcie ją sobie w kobiecym wydaniu i spróbujcie się nie zaśmiać.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA