RYZYKOWNE MARZENIA O EKRANIZACJACH. Oczekiwania kontra rzeczywistość
Trzymam w szufladzie pewien relikt z młodości. Stuknie mu w tym roku osiemnaście lat, a przez ten czas przeszedł przez moje ręce niezliczoną ilość razy. Ten cenny artefakt to… komiks. Życie i czasy Sknerusa McKwacza autorstwa Dona Rosy.
Od prawie dwóch dekad marzę gdzieś w głębi, żeby to dzieło doczekało się ekranizacji.
Komiksy z przygodami Donalda i innych mieszkańców Kaczogrodu towarzyszyły mi jeszcze w czasach, gdy nie umiałem dobrze czytać. Mało rzeczy poruszało wtedy w takim stopniu moją wyobraźnię, kreatywność i pasję – poszczególne numery wertowałem bez końca, kształtując swój gust w zakresie ulubionych postaci, historii, ale przede wszystkim twórców. Wspomniany Don Rosa ostatecznie wygrał w przedbiegach po lekturze komiksu, w którym Donald i Sknerus zmagali się z naruszoną grawitacją. Pomysł, dowcip, konstrukcja poszczególnych paneli i unikatowa kreska całkowicie podbiły moje serce. Kiedy więc do rąk dostałem opus magnum tego twórcy – dwanaście rozdziałów będących przekrojem życia najbogatszej kaczki świata – szczęka opadła mi wyjątkowo nisko.
Nie ukrywam, że bardzo lubię ideę uniwersów – łączenie ze sobą poszczególnych elementów danego świata podnosi w jakiś sposób ekscytację z racji obcowania z nim i wydaje się, że Don Rosa uważa tak samo. Tworząc fabułę swojego dzieła, artysta wykorzystał bowiem informacje i fakty przewijające się przez klasyczne komiksy o kaczkach, głównie autorstwa Carla Barksa. Następnie zmieszał to z postaciami stworzonymi przez tego zasłużonego twórcę, umiejętnie wplatając je w historię. Efekt to fantastyczna opowieść przepchana niuansami i smaczkami dla uważnych, ale niezwykle atrakcyjna również dla czytelnika nieobeznanego z komiksami o kaczkach.
Podobne wpisy
Z perspektywy filmowej historia Sknerusa to absolutny samograj. Rosa dokonał czegoś fantastycznego – na około dwustu kartach komiksu zmieszał ze sobą kilka gatunków, wplótł w przygody McKwacza szereg postaci oraz wydarzeń historycznych, bezbłędnie rozwinął tytułowego bohatera i zakończył wszystko zasadnym morałem. Bez potknięcia. Poszczególne kadry to absolutne mistrzostwo detalu, dynamiki i humoru. W każdym z dwunastu rozdziałów dzieje się tyle, że każdy z nich mógłby zostać zaadaptowany na odcinek serialu. Ta wspaniała przygoda zainspirowała nawet muzyka Tuomasa Holopainena do skomponowania albumu opartego na komiksie! A więc zaadaptowanie go na ekran musiałoby się udać, prawda?
No cóż, niekoniecznie.
Marzenia o ekranizacjach danego dzieła są o tyle ryzykowne, że najlepiej prezentują się według właśnie naszej wizji. Snute są z taką dokładnością, że jakiekolwiek odchyły w faktycznym finalnym produkcie potrafią zaburzyć przyjemność z seansu. Inaczej rozłożone akcenty, odmiennie rozpisane wątki, niewystarczająco zarysowane postaci – i już po ptakach. Marzenie zrujnowane, a my uderzamy głową w ścianę. Z mojej perspektywy Życie i czasy Sknerusa McKwacza to gotowy materiał na dwunastoodcinkowy serial, tymczasem znając życie, skończyłoby się na półtoragodzinnym filmie wykonanym w CGI i z kina wyszedłbym wściekły, a nie zachwycony.