ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #2
Z samego założenia filmy nie odzwierciedlają rzeczywistości za oknem, dlaczego więc coraz częściej poszukujemy w nich dosłowności i literalności doświadczeń? Gdzie miejsce na piękne filmowe sny, w których bohaterowie dostają skrzydeł i wzlatują ponad życiowe ograniczenia?
Inspiracją do felietonu stała się ponownie rozmowa, którą miałem przyjemność odbyć na festiwalu Camerimage – tym razem z Frankiem Spotnitzem, jednym z autorów sukcesu Z Archiwum X. Nie o potworach, spiskach rządowych i paranoi jednak rozmawialiśmy, lecz o snach i marzeniach, których kino i (coraz częściej) telewizja są najlepszymi i najpełniejszymi wyrazicielami. Niczym dobry przewodnik elektryczny, pozwalają przepływać ubranym w obrazy koncepcjom i myślom prosto do umysłu oglądającego, który dekoduje je wedle własnej wrażliwości, poczucia estetyki czy prawideł wyobraźni. I jednocześnie, w przeciwieństwie do literatury, która wymaga innego rodzaju partycypacji, działają na poziomie pozawerbalnym, abstrakcyjnym, wykraczając poza standardową komunikację na linii autor-odbiorca. Nie muszę chyba dodawać, że kilkadziesiąt minut spędzonych w towarzystwie człowieka, który pomagał kształtować wyobraźnię milionów i ciągle poszukuje nowych środków wizualnych do opowiadania ciekawych historii, skłoniło mnie do pewnej refleksji.
Czuję od jakiegoś czasu, że współcześni twórcy stali się zbyt dosłowni i oczywiści, preferując konkret od wieloznacznego przekazu i obawiając się eksploracji tego, co nieznane i niedefiniowalne słowami, co można pokazać wyłącznie obrazem i dźwiękiem. Luźna z początku obserwacja zaczęła nabierać kształtu, gdy zacząłem przypominać sobie różne sceny marzeń sennych i delirycznych koszmarów, fantasmagorycznych obrazów i ekspresyjnych wizji, które pomagały mi przez lata zakochiwać się na nowo w kinie. Surrealistyczną sekwencję lotu Sama Lowry’ego z Brazil Gilliama, która definiuje bohatera nie poprzez to, kim jest, lecz kim chciałby być, choć nawet w swoim marzeniu ma poczucie kafkowskiej bezsilności. Scenę hotelową w Bartonie Finku Coenów, w której doświadczamy wizualizacji metaforycznego gorejącego piekła umysłu jednej z postaci. Fragment Blue Velvet Lyncha, mój ulubiony moment w jego twórczości, kiedy Dean Stockwell „śpiewa” Dennisowi Hopperowi In Dreams Roya Orbisona; w ciągu kilkudziesięciu sekund wykłada subtelnie sedno filmu i jednocześnie nadaje mu nowe, ekscytujące ścieżki interpretacyjne. „Zamykam oczy i odpływam w magię nocy”, intonuje, dorzucając, że „w snach jesteśmy zawsze razem”.
Dlaczego więc wydaje mi się, że coraz mniej chętnie śnimy filmowo?
Moja refleksja wynika z tego, co widzę w repertuarze kin, co słyszę w autobusach miejskich, co zauważam w mediach społecznościowych i na internetowych forach. To oczywiście generalizacja, ale mam poczucie, że publiczność coraz częściej żąda klarownych, „skończonych” przekazów, a także literalności myślowej i emocjonalnego fotorealizmu. W tym sensie, że ciekawe i wiarygodne jest przede wszystkim to, co już poznane i możliwe do opisania bądź wyjaśnienia, a nie abstrakcje lub wizualne odchyły, które często sprowadza się do miana artystowskich i pretensjonalnych. A przecież kino powstało jako marzenie, które miało pokonywać granice niemożliwości. Georges Méliès wysyłał swoich bohaterów na Księżyc, bo chciał zaczarowywać widza, bo wierzył, już wtedy, na początku XX wieku, w transcendentalne możliwości nowego medium. Przedstawiciele niemieckiego ekspresjonizmu uczynili z posługiwania się światłem i cieniem prawdziwą sztukę, przekazując jednocześnie wartościowe i skłaniające do intelektualnego wysiłku treści. Zakochany bez pamięci Gondry’ego, opowieść o chaosie pamięci i asocjacyjności wspomnień, sprawdza się i jako kino fabularne, prowadzące z punktu A do punktu B, i jako wizualny poemat, którego składanie w jedną (inną dla każdego oglądającego) całość jest celem samym w sobie.
Obecnie dochodzi natomiast do tego, że superbohaterowie stają się intrygujący poprzez swoje „pogłębienie psychologiczne” i fakt, iż mimo nadnaturalnych mocy czy nieskończonych środków finansowych wydają się być bardziej „ludzcy”, bliżsi widzowi, podczas gdy kobieta z pieńkiem czy tajemniczy mężczyzna od Lyncha wywołują kiwanie głowami, w dużej mierze dlatego, że trudno ich określić czy włożyć do wcześniej założonej w głowie szufladki. Tyle że to nieprawda, sprytnie przemycona myślowa ułuda, bowiem wszyscy oni są równie nierealni i „uwzniośleni” przez medium, którego są nieodłączną częścią. Dzisiejsze kino i telewizja coraz bardziej wariują na punkcie dosłowności i dążenia do naznaczania wszystkiego „realizmem”, jego specyficzną filmową wersją, ale przecież ekranowe przygody nigdy nie przestały być marzeniem mającym zaczarować i zachwycić, przenieść do jakiegoś miejsca czy stanu emocjonalnego. Medium filmowe to przede wszystkim obraz, nie słowo, choć ono też ma wielką wagę. A obraz oferuje coś absolutnie unikatowego – informację wielopoziomową, nie mającą jednego wyjaśnienia, podatną na interpretacje, a przez to czasami irytującą, frustrującą. Ale również fascynującą, bo pozwalającą na wszystko to, czego nie ma w rzeczywistości.
Frank Spotnitz poddał mi jeszcze jedną ważną myśl: dzieło filmowe może być zarówno wizualną poezją, jak i „literaturą faktu”, ważne jednak, aby obie te płaszczyzny się nie eliminowały, lecz przenikały.
Choć Spotnitz jest nade wszystko scenarzystą, człowiekiem wielbiącym potęgę słowa, nie przestawał się uśmiechać, gdy mówił o sile medium filmowego, które pozwala wyrażać za pomocą obrazów to, co niewyrażalne, budować to, co nieistniejące, odkrywać to, co nieodkryte. Tym bardziej nie potrafię pogodzić się z hegemonią celuloidowych bądź cyfrowych historii, które zachęcają do odbioru dosłownego, eliminując tajemnicę wynikającą z niedopowiedzenia lub wyjścia poza sprawdzone schematy. Rozumiem potrzebę odnajdywania w kinie i telewizji problemów własnej codzienności, nawet jeśli podniesionych do potęgi, a także chęć oglądania postaci, których motywacje łatwo przyswoić i wyjaśnić w kilku zdaniach, ale odzieranie filmowych historii z wizualnej zagadkowości jest moim zdaniem zubożeniem jego mocy. Jest Big Lebowskim pozbawionym odlotowej sekwencji Kolesiowej fantazji sennej – niby bez niej jest to dokładnie taka sama postać, niby nie wpisuje się ona w historię obsikanego dywanu, ale czegoś jednak brak.
Ekranowe sny i marzenia pozwalają widzowi zajrzeć w duszę bohatera, informują publiczność o tym, co się tak naprawdę dzieje na ekranie, zanim jeszcze możliwe jest pełniejsze zrozumienie – na poziomie, z braku lepszego słowa, intelektualnym – o co chodzi w fabule. A prawda jest taka, że realizm nie musi przecież oznaczać dosłownego realizmu. Istnieje także realizm emocji, realizm myśli i wiele innych jego rodzajów, które pozwalają opowiadać prawdziwie niestworzone oraz z pozoru maksymalnie abstrakcyjnie historie i jednocześnie dostarczać tego, czego „normalna” opowieść nigdy by dostarczyć nie mogła. Czy Freddy Krueger byłby tak przerażający, gdyby był zwykłym seryjnym mordercą, a nie zamazującym granice między rzeczywistością a fikcją potworem ze snów? Czy jego pazury raniłyby psychikę widza tak mocno, gdyby faktycznie powodowały jedynie krwawe rany, które można zaleczyć? Możecie mówić co chcecie o Wrogu Villeneuve’a, ale główkowałem po tym filmie całymi dniami, żeby dojść, o co chodzi z tym ogromnym pająkiem – i do dzisiaj nie jestem w pełni zadowolony ze swojej ostatecznej interpretacji.
Przypominam sobie sytuację z przeszłości, która chyba całkiem nieźle ilustruje myśl przewodnią tego tekstu. Otóż zabrałem się kiedyś ambitnie za czytanie Prousta, żeby sobie coś udowodnić. Po jakimś czasie odpuściłem i choć wiem, że kiedyś zmierzę się z nim raz jeszcze, jestem przekonany, że nie znajdę lepszej wizualizacji historii z magdalenką i emocjonalnym powrotem do dziecięcej niewinności niż genialna w swojej prostocie scena z krytykiem kulinarnym z Ratatuja Birda i Pinkavy. Sądzę, że właśnie takie rzeczy pamięta się najlepiej, mimo że – a może właśnie z tego konkretnego powodu – czasami nie jest się ich w stanie całkowicie pojąć i każdy kolejny seans przynosi nowe emocje, myśli i refleksje. I nie wierzę w to, że jestem w jakiś sposób inny w swoich gustach i filmowych fascynacjach od reszty. Tyle że w nawale bodźców współczesnego życia często zapomina się o tej cudownej właściwości medium filmowego, która pozwala opowiadać o czymś, co nigdy nie istniało i nie zaistnieje, ale może być celnym komentarzem do życia widza. Właściwości, która daje świadomemu twórcy sposobność, by piosenkę o utraconej miłości przekształcić, bez modyfikowania jej słów, w utwór opowiadający o potędze ludzkiego umysłu, i zrobić to tak, że obie interpretacje mają sens i przenikają się wzajemnie na kilku płaszczyznach.
Jak śpiewał Roy Orbison, a za nim Dean Stockwell: „Idź spać, wszystko jest w porządku”.
A tak z zupełnie innej beczki – jakie są wasze ulubione filmowe sceny marzeń czy koszmarów sennych bądź innych odrealnionych wizji, które mówią więcej niż tysiące słów?
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska