WSZYSCY MOI PRZYJACIELE NIE ŻYJĄ to polskie kino, na które się NIE GODZĘ
Punkt drugi – świat filmu nie oddaje rzeczywistości
Polscy widzowie nierzadko śmieją się z zagranicznych seriali, które (podobno) nie potrafią odwzorowywać liceów, nastoletnich relacji, a dialogi w tego typu produkcjach mają wołać o pomstę do nieba. Ten śmiech zdaje się często usprawiedliwiony, ale kondycja polskiego „odzwierciedlania rzeczywistości” wcale nie będzie lepsza – ona jest znacznie gorsza! I tak, pamiętam doskonale, że to jest czarna komedia, a Wszyscy moi przyjaciele nie żyją opierają się na pastiszu i przejaskrawieniu, tylko warto zadać sobie w tym wszystkim pytanie, kiedy granica smaku w tej „czarnej komedii” zostaje przekroczona. A potencjalnych momentów jest wiele.
Tutaj jednak otrzymujemy „muzeum karykaturalnych skamielin”. Postaci posługują się językiem nie tylko rynsztokowym, ale i dość archaicznym, bo gwarantuję, że na polskiej imprezie takich rozmów Państwo nie usłyszą. Brak tu jakiejkolwiek chemii, a bliscy sobie bohaterowie zachowują się, jakby dopiero się poznawali. Na oklaski zasługuje jednak Mateusz Więcławek, nie ma bowiem drugiego lepszego „chytrego liska” wśród polskich aktorów! I Julia Wieniawa, która gra dziewczynę z zamiłowaniem do spirytualizmu; choć robi to urzekająco, to jej zachowania nie są rozwinięciem czegokolwiek, co moglibyśmy zobaczyć w realnym świecie, jej postać nie opiera się na czymś, co widz może uznać za bliskie jego „przeżyciom”. Bo jak widz zobaczy na ekranie takiego chłopaka w dresie, co chce być jak Taco Hemingway, to to jeszcze przejdzie z przymrużeniem oka; jak widzi nieśmiałego chłopaka, który chce wykazać się przed kumplem, to od razu skojarzy to z jakimś swoim nastoletnim wspomnieniem. Ale dziewczyna, która w zdradzie widzi znak gwiazd i przeznaczenie? Sęk w tym, że to z założenia ma być zabawne. I nie jest – dlaczego?
Ponieważ opiera się na infantylnym założeniu, że oddziaływanie wydarzenia, jakim jest „seks”, zrobi całą robotę dla widza, rozśmieszy go, połechta jego ego. I tego „seksu” jest tu sporo, to taki element zapychający treść. Zatem scenarzyści tworzą różne karykatury postaci rozpisanych na papierze (nie mają one odpowiednich stereotypów w rzeczywistości), więc są to takie „karykatury scenariuszowe”. A przy tym skamieniałe dinozaury, posługujące się językiem sprzed piętnastu lat, rozmawiających o rzeczach zbyt błahych, więc dziw bierze, że licealiści się na Belcla jeszcze nie obrazili. Swoją drogą reżysera chyba najbardziej szkoda, bo widać, że czuje się w filmie jak ryba w wodzie, ogląda się to przyzwoicie, wiele ujęć świadczy o jego samoświadomości reżyserskiej, ale pozostaje pytanie, czemu te zdolności zostały wykorzystane tutaj… Wisienką na torcie będzie krótki monolog Wojciecha Łozo Łozowskiego (notabene szacunek, bo chyba jako jedyny w swojej roli nie bierze tego przedstawienia na serio), kiedy przyrównuje on stosunek do pizzy; człowiek kosztuje hawajską, quarto formaggi, capriciosę, musi poznać ulubiony smak i tak dalej, i tak dalej. Przyznam się bez bicia, że wtedy roześmiałem się na całego. W oczach Łoza zauważyłem dwa magiczne słowa – dwuliterowy zaimek osobowy oraz popularny wulgaryzm zaczynający się na literę „p”.
Punkt trzeci – krytyka filmowa jeszcze nie umarła!
Zadałem sobie po seansie pytanie: czy dobre oceny szanowanych krytyków filmowych dają widzowi zezwolenie na przymykanie oczu na wszelakie głupotki? Myślę że tak, ten precedens dzieje się na naszych oczach, my potrafimy pozwalać tym produkcjom na więcej, bo „podobno” są one świetne. MY zaczynamy usilnie doszukiwać się w tych filmach pozytywów, czasem i sami je dopisujemy! Nie wypada mieć innej opinii od kogoś, kto z góry zna się na tej dziedzinie lepiej. Ten punkt chciałbym pozostawić Państwu, by zastanowić się, czy coś tu nie gra. Żyjemy w czasach, w których tzw. top krytyków filmowych ceni sobie zarówno klasę filmu, jak i np. zabawę formą, jego humorystyczność, niekonwencjonalność. Tutaj nie doświadczymy tych wszystkich aspektów. Jest lawirowanie reżysera pomiędzy miejscami akcji, dynamika na sam koniec dostarcza wrażeń, cząstkowe elementy mogą się podobać, ale… No właśnie, „ale”.
Jako całokształt ten film po prostu obraża inteligencję widza. Jakkolwiek pretensjonalnie to zdanie może brzmieć, tak powtarzam, Wszyscy moi przyjaciele nie żyją w jakiś sposób wywołują we mnie wstyd, że zatrzymaliśmy się na takim etapie, że to tym filmem przyszło się nam szczycić i to tym filmem recenzenci (szanowani, topowi, których samą w sobie klasę uznajemy) się zachwycają. Wstydzę się tego, że to polskie kino „najwyższych lotów”, że w tym wszystkim jest ono takie niechlujne, tak bezczelne i głupkowate. A do tego mam świadomość, że dobre opinie zwiększą oglądalność danego produktu, ponieważ przynajmniej zachęcą do skonfrontowania się z nim. A ta oglądalność doprowadzi do powstania kolejnego takiego tworu, który dopełni kolejny cykl oczekiwania na zachwycający polski film. Jesteśmy w pułapce i to od nas zależy, czy zamierzamy się z niej wydostać.
Oczywiście – nie musimy, bo jak pisali Julian Hanich i Miriam Hansen o perspektywach widza, tak naprawdę wiele czynników wpływa na afektacje odbiorców, począwszy od momentu życiowego, w którym dany tytuł oglądamy, po towarzystwo, nastrój, miejsce, oczekiwania… I tak samo The Rocky Horror Picture Show stało się kiedyś kultowym objawieniem, a nie było niczym innym jak psotniczym ekscesem filmowym. Może po prostu potrzebujemy tego rodzaju filmów, a okres pandemii zdeprymował nas tak bardzo, że każda luźna forma zabawy będzie nas uduchawiać, radować i okaże się znacznie lepszą rozrywką? Bądź co bądź – najnowszy film z Julią Wieniawą święci właśnie triumfy, a jego podział widowni świadczy o zainteresowaniu kinem. Dyskutujemy, zastanawiamy się, szukamy odpowiedzi na pytanie, czy jest to dobry film. Ale co z tego wyniknie?
PS Z ciekawości obejrzałem produkcję z angielskimi napisami. W dialogach tłumacze zamienili „Taco Hemingwaya” na „Post Malone’a”, a „Beksińskiego” na „Jacksona Pollocka”. Szkoda! Anglojęzyczny widz mógłby dowiedzieć się czegoś o naszej rodzimej kulturze.