SUBURBICON. George Clooney we współpracy z braćmi Coen
Jeszcze przed pierwszym weneckim seansem Suburbiconu dało się słyszeć opinie, że najnowszy film George’a Clooneya to dzieło nieudane. Skąd wynikały te opinie? Trudno powiedzieć, bo o ile podmiejska przypowieść z lat 50. nie jest produkcją wybitną, o tyle nie zasługuje na negatywną ocenę. Ot, jeszcze jeden mocno stylizowany i warsztatowo dopracowany film amerykańskiego gwiazdora, oscylujący gdzieś wśród średnich rejestrów mainstreamowego kina.
Clooney jest zresztą reżyserem właśnie ze średniej półki – jego filmy zawsze są nienaganne warsztatowo, ale też nigdy nie wykraczają poza bardzo klasyczne techniki narracyjne, nie przekraczają także granic gatunkowych konwencji. Podobnie jest z Suburbiconem – choć obficie czerpie z kina noir i klasycznych thrillerów, pozostaje dość typową, bardzo przyzwoicie zrealizowaną czarną komedią, w której iście szekspirowskie rozwiązania dramaturgiczne są aż nadto przewidywalne. Mimo kiepskich wyników Obrońców skarbów, Clooney postanowił ponownie zaufać dobremu kumplowi Mattowi Damonowi i obsadził go w głównej roli w opowieści o na pozór standardowej rodzinie z amerykańskich przedmieść sprzed 60 lat. Tym razem efekt jest zdecydowanie lepszy, choć zdecydowanie nie jest to “efekt WOW”.
Rodzina państwa Lodge – mąż i ojciec Gardner (Damon), żona i matka Margaret, jej siostra-bliźniaczka Rose (w obu rolach Julianne Moore) oraz synek Nicky (Noah Jupe) – pada ofiarą napadu, w wyniku którego ginie pani domu. Sprawa wydaje się dość jasna, ale rezolutny Nicky dostrzega kilka podejrzanych sytuacji, które każą mu myśleć, że śmierć jego matki nie była przypadkiem. Intryga pleciona jest dość gęsto i, niestety, przewidywalnie, dlatego główną przyjemnością podczas seansu nie jest rozwiązywanie zagadki – tego domyślamy się już po kilkunastu minutach – lecz obserwowanie poszczególnych uczestników tej mistyfikacji. Aktorzy wznoszą się na wyżyny – Juliane Moore w roli Rose (a przez chwilę także Margaret) jest chodzącym wcieleniem wszystkich stereotypów na temat amerykańskiej pani domu z lat 50., Matt Damon to typowy mieszczuch o ambicjach prezesa wielkiej korporacji, zaś pojawiający się tu na kilka mistrzowskich scen Oscar Isaac w godnej Oscara roli jest inspektorem firmy ubezpieczeniowej, a tak naprawdę ikonicznym niemal detektywem z czarnego kryminału.
Podobne wpisy
Jak dotąd filmy George’a Clooneya pozbawione były brutalnych scen przemocy, zwłaszcza pokazanej bardzo obrazowo. Suburbicon jest w tym względzie sporą zmianą – czerpiąc garściami z estetyki i czarnokomediowego charakteru dzieł braci Coen, Clooney nie szczędzi widzowi wyrazistych obrazów przemocy, choć do Refna mu jeszcze daleko. W osadzonej na przedmieściach opowieści trup ściele się więc gęsto, a krew plami koszule, ściany i dywany. Wszystko podane jest jednak w konwencji bardziej śmiesznej niż strasznej, może za wyjątkiem pary oprawców, w której zwłaszcza postać grana przez Glenna Fleshlera wyjątkowo przeraża. Znany już z psychopatycznej roli w Detektywie aktor ma zadatki na stanie się naczelnym zwyrodnialcem Hollywood. I choć pewnie finansowo Fleshler nie ma na co narzekać, to niewielu chciałoby się znaleźć na jego miejscu. Albo na miejscu obok…
Oprócz niepotrzebnie wprowadzonego wątku segregacji rasowej, którego nie sposób uargumentować fabularnie, Suburbicon wydaje się spójną, przyzwoicie zrealizowaną i dostarczającą rozrywki opowieścią, a przy okazji satyrą na sielskie amerykańskie przedmieścia. Ogłuszająca, kojarząca się z hitchcockowskimi kompozycjami Bernharda Herrmanna muzyka Alexandre Desplat (dla którego, podobnie jak dla Matta Damona, to drugi film w tegorocznym konkursie) wzmaga widowiskowość filmu Clooneya, który jednak pozostaje dość zwyczajną, klasyczną w formie i treści produkcją.