search
REKLAMA
Felietony

W jaki sposób PORAŻKA TWÓRCY obnaża KRYZYS we współczesnym SCIENCE FICTION

„Twórca” rozczarowuje, ale nie tylko on, bo generalnie kondycja science fiction pozostawia wiele do życzenia…

Jakub Piwoński

6 października 2023

REKLAMA

Jeszcze przed premierą Twórcy nastroje moje, ale też dużej części krytyków, były jednoznacznie pozytywne. Zapowiadało się na to, że otrzymamy kawał solidnego science fiction, z uniwersalnym przesłaniem, ale też z aktualnym komentarzem do współczesności, zwłaszcza narastających niepokojów związanych ze sztuczną inteligencją. To, co jednak otrzymaliśmy w dniu premiery, w żaden sposób nie spełniło pokładanych nadziei. Twórca zawiódł, co znalazło słuszne odzwierciedlenie w box offisie – w chwili gdy piszę te słowa, ważą się losy, czy film w ogóle finansowo wyjdzie na prostą.

Generalny problem produkcji Garetha Edwardsa kryje się w znaczeniu jednego słowa – wydmuszka. Bez względu na to, jak bardzo film pozostaje atrakcyjny wizualnie (a jest taki od początku do końca), bez względu na to, jak umiejętnie został nakręcony (szacunek za użycie jednego typu kamery), to jednak recenzencka rzetelność nie pozwala mi spojrzeć na Twórcę inaczej niż jak na produkt pusty w środku. Denerwujący i zarazem nużący BANAŁ, jaki bije ze scenariusza Twórcy, jest czymś, czego nie da się zamieść pod dywan podczas recepcji filmu. Szerzej napisał o tym w recenzji redakcyjny kolega Marcin Kończewski, pod którego słowami mogę się tylko podpisać. Tak, zgodzę się – to film o sztucznej inteligencji, a brzmi tak, jakby został właśnie przez robota napisany.

Chciałbym jednak użyć Twórcy jako pretekstu do szerszego spojrzenia na gatunek i kryzys, w jakim według mnie pozostaje od dłuższego już czasu. Patrząc pod tym względem, Twórca był dla mnie nie tylko szeregowym tworem mającym dostarczyć wizualne zapomnienie, ale czymś, co obiecywało ustosunkowanie się do otaczającej nas rzeczywistości. Rzeczywistości, dodajmy, dynamicznie się zmieniającej. Jesteśmy w samym środku medialnego kryzysu, którego postulaty wyrażają strajki scenarzystów i aktorów. Jednym z głośno podejmowanych haseł jest właśnie rola sztucznej inteligencji w procesie twórczym. Mówiąc krótko, wpuściliśmy SI na podwórko, a teraz boimy się, że przejmie inicjatywę i wyprze nas, twórców, z rynku. A to przecież niejedyny obszar, który wkrótce może być przez SI zdominowany.

Odwrócony przekaz

Jest coś zaskakującego i paradoksalnego w fakcie, że gdy w 1984 roku James Cameron oddawał do kin jeden z najbardziej przejmujących obrazów walki człowieka i sztucznej inteligencji, mowa o kultowym już Terminatorze, wówczas wojna z maszynami ukazana została w radykalnie katastroficzny sposób, nie pozostawiając żadnego pola do dyskusji – w starciu z SI będziemy na przegranej pozycji, sugerował Cameron. Był to jednak czas, gdy zagrożenie wynikające z kontaktu z SI było niewielkie, wręcz iluzoryczne i widownia raczej nie dawała wiary w zawartą w Terminatorze grozę, traktując ją z dystansem odpowiednim rozrywce. Natomiast dziś, gdy chociażby za sprawą popularności ChatGPT mamy ze sztuczną inteligencją do czynienia na co dzień, przed nasze oczy zostaje oddany film, w którym wojna z maszynami przebiega w zgoła inny sposób. W Twórcy sztuczna inteligencja nie jest już bezwzględną maszyną do zabijania, której należy się bać. To człowiek nią jest.

I tu pojawia się problem. Bo podążając tym tokiem myślenia, wydaje mi się, że zamiast iść do przodu, uwsteczniamy się. Żadni z nas prorocy przyszłości. Szukając problemu w sobie, a nie w tworze, który za sprawą swej ślepej inwencji powołujemy do życia, wystosowujemy trywialny komunikat, jakoby kryło się w nas zło, a że jest to kwestia nierozwiązywalna i trudna do podważenia, przesłania Twórcy trafiają finalnie w próżnię. To, czego oczekuję po tego rodzaju kinie, po współczesnym science fiction, to wyprzedzania czasów, sięgania dalej, niż robią to paradygmaty i czym aktualnie zajmuje się dyskurs. W skrócie – rzucanie wyzwania nauce, etyce i pokrętnej współczesności. Kino SF, to rzekomo ambitne i angażujące, pod stylistycznym płaszczykiem twardej fantastyki sprzedaje jednak banał. Jest on oparty na do bólu wyświechtanych schematach fabularnych powtarzających truizmy o naszej niedoskonałej moralności, brzmiące niczym przesłania z bajek. One rzecz jasna same w sobie złe nie są, ale złe jest to, że stanowią jedyną wartość tych historii.

Dziewiętnastowieczni pisarze SF widzieli więcej

Popularyzatorzy gatunku – jak wspomniany Juliusz Verne czy H.G. Wells – mieli to do siebie, że kreślili tak odważne wizje, że wyprzedzały one swoje czasy. Dochodziło wówczas do zjawiska samospełniającej się klątwy, ponieważ ukazane technologie zyskiwały proroczą wartość, stanowiąc gotowe źródło inspiracji dla potencjalnych twórców i naukowców. Wspomniany Verne może nie wymyślił łodzi podwodnej swym Nautilusem, ale na pewno rozbudził wyobraźnię naukowców na tyle silnie, że po 20 000 mil podmorskiej żeglugi zapragnięto się do jego wizji ustosunkować (tym bardziej że Verne zaproponował innowacyjny wówczas napęd elektryczny). Wehikułu czasu z wizji H.G. Wellsa co prawda się nie doczekaliśmy, ale czy nie jest fascynujące, że już w XIX wieku pewien pisarz zastanawiał się, czy byłoby możliwe to, co dopiero dekady później zaczęto analizować naukowo?

To właśnie dumanie nad kondycją człowieka, pokrętną moralnością, ale także baczne obserwowanie współczesności, kultury, nauki i technologii, przewidujące możliwe konsekwencje rozwoju cywilizacji najbardziej fascynuje mnie w science fiction. I jest to zarazem cecha, której tak bardzo mi brakuje w dzisiejszych filmach SF.

Wydmuszka. To słowo, które przytoczę ponownie, zdaje się najlepszym określeniem problemu. Wielkie wizje, doskonale zaprojektowane, niezwykle wysmakowane stylistycznie, jednocześnie nieoferujące wiele pod warstwą efektowności. Mad Max. Na drodze gniewu, Blade Runner 2049 czy Nowy początek to filmy, które jednym tchem wymieniane są w zestawieniach najlepszych filmów SF ostatnich lat. I są to zarazem filmy, które bez względu na to, jak wyglądają i działają na widza, grzęzną w scenariuszowych mieliznach, prowadząc historię do wyjątkowo mało odkrywczych wniosków. Przejawia się w nich coś, co nazwałbym potrzebą pozostania twórcy w bezpiecznej strefie komfortu sprawdzalnych schematów. Ja jednak czekam na przełamanie tego komfortu.

Ostatni ważny przełom

Jestem orędownikiem twierdzenia, że takim punktem zwrotnym dla gatunku był rok 1999 i premiera Matrixa. To film, który pod oszałamiającą warstwą wizualną krył mnóstwo ukrytych przesłań i ciekawych kontekstów kulturowych, które odkrywało się dopiero przy kolejnych seansach. Był to też film, który wykraczał poza ramy swojej wizji. W jaki sposób? Będąc w związku z niepokojami technologicznymi narastającymi u progu nowego tysiąclecia – wirtualną rzeczywistością, sztuczną inteligencją, zapowiedzią społeczeństwa technokratycznego. Ponownie, idąc drogą Terminatora, posłużył się hiperbolą, by wzbudzić w widzu trwogę. Wysyłał sygnał ostrzegawczy w sposób głośny i sugestywny, jednocześnie, to fakt, posługując się uniwersalnymi przesłaniami.

W nowym tysiącleciu, nie licząc kilku przypadków nowatorskich, odważnych wizji, jak choćby mistrzowskich Ludzkich dzieci, generalnie gatunek dobrnął jednak do ściany. W dziewiętnastym wieku opowiadano o technologii, której nie było. Bano się jej zatem. Od Metropolis, przez Odyseję kosmiczną, przez Star Treki, aż do Matrixa ten lęk i ciekawość były w nas żywe. Dzisiaj opowiada się o technologii, która jest. Ze wszech miar chce się ją zatem w wizjach okiełznać, pogodzić, zrozumieć – niespecjalnie przejmując się jutrem. Na tym opierały się wizje popularnych seriali SF jak Westworld czy Wychowane przez wilki. I to stanowiło przyczynę ich końca. Atrakcyjny punkt wyjściowy okazał się niewystarczający do prowadzenia historii dłużej.

Zupełnie odwrotnie do tematu podeszli twórcy Czarnego lustra, którzy postawili sobie za cel, by każdy odcinek był inny, ale zawsze opierał się na zasadzie wzbudzenia technologicznego przerażenia. Opłaciło się, bo serial okazał się sukcesem, niejeden odcinek miał w sobie więcej innowacyjnego myślenia niż wszystkie filmy gatunku, które w danym roku miały swoją premierę w kinie. Ale para i tu uleciała. Twórcom Czarnego lustra także pomysły się skończyły, jak widać po ostatnim sezonie, który w sposób wyraźny posłużył się, żeby nie powiedzieć: wysłużył, stylistyką horroru. Jedni odbierają to jako syndrom świeżości, ja z kolei patrzę na to jako przejaw… uwiądu twórczego tej niegdyś niezwykle pobudzającej wyobraźnię serii.

Wystarczyło mi kilka minut seansu Twórcy, by zrozumieć, z czym mam do czynienia. Po raz kolejny dałem się nabrać na przyciągający uwagę kostium hard SF. Znudziłem się seansem, jeszcze zanim na dobre się rozpoczął. Gdy na ekranie pojawiło się dziecko, mające na celu wywołanie mojego współczucia w stosunku do sztucznego tworu, wiedziałem już z dużą pewnością, że twórców Twórcy nie interesowało to, czy SI będzie chciało nas zdominować. Woleli uciszyć nasze nastroje w imię przesłania nieracjonalnej tolerancji i zrównanego do poziomu zero-jedynkowego kodu wniosku o ludzkim obliczu obcego robota. Odbieram to jako tanie granie na emocjach.

Marzenia

Myślę o perspektywach, jakie rodzi technologia, o tym, czy zdołamy pokonać barierę chorób, starości i śmierci. O nowej definicji człowieka, z Bogiem martwym, acz wciąż żyjącym w nas, w rodzaju przemożnej siły zdolnej do podporządkowywania natury. A co za tym idzie, o nowym gatunku ziemskich istot, SI, który wkrótce może wyprzeć homo sapiens tak, jak homo sapiens wyparło neandertalczyka (to akurat zasugerowano w Twórcy, co było jedyną interesującą kwestią w filmie). Zastanawia też, czy technologia przeszkodzi lub pomoże nam w ratowaniu środowiska naturalnego i naszego się z nim ponownego bratania.

Myślę o kolejnych drogach ekspansji terytorialnej człowieka, sięgających być może nawet w głąb Ziemi, ale na pewno w kosmos, daleki kosmos. Tutaj znowu brakuje czegoś, co wykracza poza utarte ścieżki, bo trudno takim mianem określać napisanego na podstawie Przypadków Robinsona Crusoe Marsjanina. Myślę w końcu o zmianach kulturowych, których jesteśmy obecnie świadkami, a które mogą być wzmacniane na skutek obcowania z technologią i rozwojem mediów. O nowych zwyczajach i tradycjach, jakie ukształtują się na skutek wyraźne postępującej laicyzacji, lub jak kto woli, ekumenicznego, newage’owego myślenia o duchowości. Na naszych oczach zmienia się też oblicze wojny, o czym też warto pamiętać w kontekście SF.

SF niejednokrotnie zapowiadało koniec świata. Nic z tego nie wyszło. Ale w jakiś sposób koniec świata, tego dawnego, nastąpił, pora obudzić się w nowym.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA