TO WSPANIAŁE ŻYCIE – najpiękniejszy film na Boże Narodzenie
Twórca Nocy amerykańskiej zmarł w połowie lat 80. – wtedy film Capry zyskiwał już w Stanach Zjednoczonych rangę świątecznego hitu, rokrocznie goszczącego na antenach amerykańskich stacji telewizyjnych w okolicach Bożego Narodzenia. Do dalszego wzrostu popularności Tego wspaniałego życia znacząco przyczynił się proces koloryzacji, nad którym zaczęto pracować właśnie w latach 80. Na samym początku Capra był względem tego pomysłu nastawiony wyjątkowo entuzjastycznie – rezultaty zaprezentowane przez przedstawicieli Colorization Inc. przypadły mu do gustu. Dziesięciominutowa próbka sprawiła, że Capra zgodził się na podpisanie kontraktu, w którym zobowiązał się do opłacenia połowy kosztów koloryzacji. Wkrótce nasiliły się jednak spory wokół praw autorskich do Tego wspaniałego życia, co poskutkowało tym, że film trafił do domeny publicznej. Colorization Inc. skrzętnie skorzystało z okazji i wystawiło Caprę do wiatru, zrywając podpisany chwilę wcześniej kontrakt, zwracając reżyserowi jego wkład finansowy i odbierając kontrolę artystyczną nad całym procesem. Jak nietrudno się domyślić, konflikt doprowadził do tego, że twórca Ich nocy stał się wielkim przeciwnikiem koloryzacji.
Franka Caprę w nierównej walce z dużą korporacją (zastanawiające jest, że to właśnie tego typu starcia reżyser najchętniej portretował w swoich filmach) wsparli m.in. James Stewart oraz popularny amerykański krytyk Roger Ebert. Drugi z nich napisał we wspomnianej kilka akapitów wyżej recenzji Tego wspaniałego życia: „Na wielką ironię zakrawa fakt, że prawa do pokolorowanej wersji filmu zostały zastrzeżone i tyle stacji płaci krocie za możliwość jej wyświetlania, podczas gdy czarno-białą wersję można odtworzyć za darmo. Gdybym ja był dyrektorem programowym lokalnej stacji telewizyjnej, słynącym z dobrego gustu i miłości do kina, dowiedziałbym się, kiedy moi konkurenci wyświetlają pokolorowaną wersję i przeciwstawiłbym jej oryginalny czarno-biały film, gratulując sobie spełnienia misji społecznej. Może wypromowałbym go jeszcze klipem przedstawiającym Jimmy’ego Stewarta, który w swoim absolutnie niepodrabialnym stylu zeznaje przed Kongresem: «Próbowałem oglądać pokolorowaną wersję, ale musiałem wyłączyć telewizor – przyprawiała mnie o mdłości»”8.
W tym bardzo dziwnym, obfitującym w różnego rodzaju niespodzianki roku postanowiłem po raz pierwszy sięgnąć po kolorową wersję Tego wspaniałego życia. Nie przyprawiła mnie o mdłości (być może dlatego, że oglądałem rekonstrukcję z 2007 roku), choć początkowo odczuwałem niewielki dyskomfort i dysonans poznawczy. Z czasem przyzwyczaiłem się jednak do barw i skupiłem na doskonale znanej historii, która po latach zyskała kolory. Oczywiście za rok niechybnie sięgnę po oryginalną czarno-białą wersję – wizualnie efektowniejszą (nieprzekładalna na kolor gra światła i cienia), jedyną zaaprobowaną przez Caprę, Stewarta i Eberta. Rozumiem jednak decyzję o koloryzacji Tego wspaniałego życia – dzięki temu procesowi świąteczny klasyk stał się bardziej atrakcyjny dla kolejnych pokoleń amerykańskich widzów, którzy do dziś postrzegają go w takich kategoriach, w jakich ja odbieram To właśnie miłość, Ekspres polarny i Grincha.
Kilka dni temu mój dobry znajomy ze studiów obejrzał To wspaniałe życie po raz pierwszy (od razu w pokolorowanej wersji). Podobało mu się, choć narzekał na to, że przekaz jest zbyt prosty; że za szybko wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi i w zasadzie film mógłby być znacznie krótszy. Oczywiście nie potrafię się z takimi zarzutami zgodzić. Prostota jest tym, co trzyma To wspaniałe życie w ryzach – przekaz jest jasny, klarowny, ale nie łopatologiczny. Wynikający z etyki chrześcijańskiej, a jednocześnie uniwersalny – odwołujący się do szlachetnego, obecnego w ludzkiej naturze od wieków przekonania, że „dobro do nas powraca”. Między innymi dlatego arcydzieło Capry jest filmem wielokrotnego użytku. Jeszcze raz (naprawdę ostatni) przywołując znakomitą recenzję Eberta: „Niektóre filmy, nawet te świetne, powinny być oglądane tylko raz. Kiedy już wiemy, jak się kończą, bezpowrotnie tracą cały swój urok. Inne natomiast można oglądać w nieskończoność. Podobnie jak najlepsza muzyka, zyskują z każdą kolejną powtórką. To wspaniałe życie z pewnością należy do tej drugiej kategorii”9.
Nie trzeba wierzyć w życie pośmiertne, aby być dobrym człowiekiem (można przecież, jak zaproponował w Dżumie Albert Camus, „być świętym bez Boga”). Wielu osobom umyka fakt, że protagonista Tego wspaniałego życia wcale nie jest pobożnym chrześcijaninem. W znakomitej, według niektórych źródeł częściowo zaimprowizowanej przez Stewarta scenie rozpaczliwej modlitwy przy kieliszku, Bailey mówi wyraźnie: „Rzadko się modlę, ale jeżeli rzeczywiście tam jesteś i teraz mnie słyszysz, to pokaż mi drogę. Jestem u kresu wytrzymałości. Pokaż mi drogę, Boże…”. W ostateczności bohatera ratuje nie tylko interwencja Boga i anioł Clarence, ale również spontaniczna zbiórka oddanej żony i wdzięczni mieszkańcy Bedford Falls – bo „żaden człowiek nie jest przegrany, jeżeli ma przyjaciół”.
Tekst dedykuję mojej prababci, która zmarła w zeszłym tygodniu. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziała To wspaniałe życie, nigdy nie przyszło mi do głowy, aby o to zapytać. Zdążyłem się jednak na własnej skórze przekonać, że jedną z jej największych cnót była bezinteresowność, chęć pomagania i dzielenia się z innymi (pod tym względem była zdecydowanie „najbogatszym człowiekiem w mieście”). Myślę więc, że pokochałaby film Capry, a zwłaszcza jego piękne, niezapomniane zakończenie, całym sercem – tak jak ja.