Sen o Warszawie (czwarta część relacji)
Dzisiejszego dnia obyło się bez bombowych niespodzianek i walk z materacami oraz poduszkami. Przed wyjściem z domu udało się nawet wypić kawkę, czyli wszystko wróciło do normy. Wystartowałem klasycznie od Kinoteki, w której o 9:30 rozpoczął się argentyński dramat „Miasteczko Villegas”. Za jego sprawą poranek okazał się być całkiem udany. Niestety, kolejne dwa filmy pozostawiały wiele do życzenia. Na początku izraelski dramat poruszający kwestie przemocy wobec cywili – schematyczny, scenariuszowo czarno-biały i zupełnie nieradzący sobie z wagą podjętego tematu. Zaraz potem afrykańska komedia „Kapitan z Nakary”, czyli kino niesamowicie nieporadne, przywodzące na myśl dokonania aktorów odgrywających główne role w takich hitach jak „The Room”, czy „Troll 2”. Szkoda, ponieważ reżyser, Bob Nyanja, okazał się być bardzo sympatycznym i inteligentnym człowiekiem. Zdaje się jednak, że Afryka musi jeszcze trochę poczekać na festiwalowe sukcesy (choć ma już swoich mistrzów, chociażby doskonałego Abderrahmane Sissako, którego filmy gorąco polecam).
Zła passa została przełamana w Multikinie za sprawą „Lilet, której nie było”. Opowieść o nieletniej prostytutce to poruszające i doskonale zrealizowane kino, które pozostaje w pamięci na długo po seansie. Jeden z dwóch najlepszych filmów dnia. Zanim jednak o tym drugim, musi pojawić się wzmianka o koreańskiej „Rybie”, która okazuje się być jak dotąd najgorszym filmem festiwalu. Patetyczna na siłę, scenariuszowo nieporadna, a do tego oszpecona techniką 3D opowieść nie przypadła do gustu widowni. Ludzie hurtowo opuszczali największą salę Multikina i, szczerze mówiąc, nie dziwię się, że podejmowali takie decyzje. Zaraz po „Rybie” sala została jednak oczyszczona z negatywnych emocji. Stało się to zasługą doskonałego „Końca zmiany” Davida Ayera. Policyjna opowieść, w której główne role odtwarzają Gyllenhall i Pena okazała się być solidną dawką adrenaliny i amerykańskiego kina na najwyższym poziomie.
Niestety znów brak wydarzeń pobocznych, ale taka już specyfika tego festiwalu. W ramach zadośćuczynienia pomyślałem sobie, że warto byłoby krótko wspomnieć o tym, jak wygląda życie w festiwalowym biurze prasowym, które znajduje się na parterze Kinoteki.
Bilety przeznaczone dla akredytowanych dziennikarzy różnią się od tych, które sprzedawane są w kinowych kasach. Bilety prasowe są koloru zielonego i posiadają nadrukowany numer akredytacji, bilety nabywane w normalnym obiegu kolorem zbliżone są do pomarańczowego. Dziennikarze mają to szczęście, że nawet w momencie, gdy film jest już wyprzedany mają szanse na otrzymanie wejściówki (tak udało mi się dostać chociażby na opisywane w pierwszej relacji „Ace Attorney” Takashiego Miike). Aby otrzymać bilet należy wypełnić specjalny formularz znajdujący się wewnątrz biura prasowego. Zdjęcie formularza zamieszczam poniżej. Jednorazowo można odebrać bilety na bieżący dzień festiwalowy oraz kolejny dzień projekcji. Niemożliwe jest zamawianie seansów z kilkudniowym wyprzedzeniem.
Wewnątrz biura prasowego znajdują się stanowiska komputerowe (przedstawione na zdjęciu powyżej) oraz sieć wifi, która umożliwia pracę z własnym komputerem. Ponad to, możemy skorzystać z usług punktu informacyjnego oraz wypić kofeinowy napój pozyskiwany z ukrytego za festiwalowymi standami ekspresu. Na miejscu nie ma raczej tłumów, wizyta większości akredytowanych polega na wejściu, wypełnieniu formularza i odebraniu biletów na wybrane seanse. Reszta pracy to oglądanie, oglądanie i jeszcze raz oglądanie, a następnie pisanie po nocach, które właśnie uskuteczniam.
Poniżej krótkie recenzje dzisiejszej szóstki. Pierwsze miejsce zajmują dziś ex aequo „Lilet, której nie było” i „Koniec zmiany”. Najgorszym filmem zostaje natomiast koreańska „Ryba”.
KONIEC ZMIANY
David Ayer, USA
Ayer specjalizuje się w filmach policyjnych, a „Koniec zmiany” jest najlepszym dowodem na to, że człowiek zna się na swoim fachu. Jake Gyllenhall i Michael Pena wcielają się w nim w policjantów służących w Los Angeles. Taylor i Zavala nie zawsze stosują się do policyjnych procedur, częstokroć mocno naginają lub łamią prawo tylko po to, aby dać upust emocjom. Co by się jednak nie działo, jeden stoi za drugim murem. Ze względu na to, że pracują na najbardziej niebezpiecznym obszarze Miasta Aniołów nie są im obce strzelaniny, narkotyki i wojny gangów. Radzą sobie. Sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy przypadkowo krzyżują interesy ludziom o wiele bardziej niebezpiecznym od lokalnych gangsterów.
Film Ayera posiada wszystkie elementy, z jakich powinno składać się tego typu kino. Jest dynamiczna realizacja, która łączy w sobie klasycznie kręcone sceny i rozchybotane ujęcia z ręki (doskonały montaż). Jest ścieżka dźwiękowa, która kilku scenom nadaje klimat wgniatający w fotel (radiowóz wolno poruszający się po amerykańskich przedmieściach, a w tle gangsterski rap dobiegający z policyjnego radia). Jest doskonałe aktorstwo i więź pomiędzy odtwórcami ról głównych. Jest przekonywujący scenariusz, który jedynie momentami przypomina o tym, że mamy do czynienia z gloryfikacją toposu amerykańskiego policjanta bohatera. A do tego – świetnie zrealizowane sceny pościgów, cały grad kul i przekleństw oraz mnóstwo krwi i ofiar. Jednym zdaniem – jest po prostu doskonale.
Film Ayera elektryzuje od pierwszej do ostatniej minuty. Pomysł przekazania kamery w ręce jednego z policjantów (stąd biorą się sceny kręcone z ręki) jest doskonały. Na Rotten Tomatoes 85%, na IMDB 8/10 – oceny jak najbardziej zasłużone. W polskich kinach już w grudniu. Po prostu trzeba zobaczyć.
LILET, KTÓREJ NIE BYŁO
Jacco Groen, Holandia, Wielka Brytania
Tytułowa bohaterka to trzynastolatka żyjąca na ulicach Manili. Ze względu na ojczyma, który zastraszał matkę i wykorzystywał córki była zmuszona do rozpoczęcia życia na ulicy. Realia azjatyckiego miasta nie były jednak dla niej nowością. Od jedenastego roku życia, za sprawą rodziców, Lilet świadczyła usługi seksualne na rzecz starszych mężczyzn. To właśnie w tym wieku matka sprzedała jej dziewictwo.
Film Jacco Groena to fabuła, co jest dla tego reżysera rzeczą dość szczególną. Jego wcześniejsze filmy były w większości dokumentami poruszającymi kwestie związane z tą mroczniejszą stroną funkcjonowania społeczeństwa. „Lilet” również miała być filmem dokumentalnym. Reżyser wpadł na pomysł jego realizacji po spotkaniu z tytułową bohaterką. Znajdowała się ona w szpitalu psychiatrycznym (w wieku 13 lat!) i była świeżo po próbie samobójczej. W trakcie rozmowy po seansie reżyser przyznał się, że podczas rozmowy z dzieckiem po raz pierwszy raz w życiu nie potrafił powstrzymać emocji i popłakał się w trakcie wywiadu. Gdy za jakiś czas wrócił na Filipiny, aby nakręcić dokument o Lilet dziewczyna przepadła bez śladu. Temat nie dawał mu jednak spokoju, stąd decyzja o nakręceniu fabuły.
W trakcie jego realizacji użyto techniki CinemaScope i szybkiego montażu, dzięki czemu ulice Manili i wnętrza lokalnych burdeli nabierają agresywności i wyrazistości. Stylistycznie „Lilet” przypomina nieco filmy Dannego Boyle’a. Mimo tego, że świat przedstawiony w filmie nie jest bajką, to wciąż daleko mu do horroru prawdziwej ulicy (reżyser przyznaje się do tego, że nadał historii kilka pozytywniejszych tonów, aby uniknąć emanacji totalną beznadzieją i brakiem szans na lepsze jutro). Niemniej, to co widzimy wystarczy, aby zrozumieć kwestię dla filmu podstawową – w Manili dla wielu dziecko jest jedynie towarem.
W ciekawy sposób przedstawieni są w filmie biali ludzie, którzy z jednej strony próbują stać się dobrymi Samarytanami ratującymi dzieci z ulicy, a z drugiej sami napędzają pedofilski biznes. Biały człowiek jest w tym filmie postacią silnie ambiwalentną.
Poruszająca i świetnie zrealizowana historia.
MIASTECZKO VILLEGAS
Gonzalo Tobal, Argentyna, Holandia
Festiwalowa Ameryka Południowa jest dla mnie jak do tej pory łaskawa . Dobra passa zaczęła się od opisywanych w pierwszej relacji „Makowych pól”, dziś została podtrzymana przez minimalistyczne „Miasteczko Villegas” Gonzala Tobala z Argentyny.
Dwóch braci spotyka się po długim okresie rozłąki. Okazją do spotkania jest śmierć dziadka, który dla obu był bohaterem lat dzieciństwa. Przez lata niegdyś nierozłączni mężczyźni oddalili się od siebie, tracąc również bliski kontakt z dziadkiem. Oboje przenieśli się do ogromnego Buenos Aires, a ich drogi powędrowały tam w zupełnie innych kierunkach. W momencie, kiedy spotykają się w samochodzie, którym mają dostać się do rodzinnego Villegas wspomnienia zaczynają powracać. Epicentrum pamięci znajduje się jednak dopiero wewnątrz granic niewielkiego rolniczego miasteczka, w którym znajduje się skromne mieszkanie dziadka.
Z początku obawiałem się, że film Tobala uderzy w tony, które nie za bardzo lubię. Jego start wydawał się dość prosty, zbyt podręcznikowy. Jednak im dalej od początku, tym lepiej. Od momentu, w którym bracia przestają zbywać się półsłówkami film ulega diametralnej zmianie. Krótkie rozmowy oraz pozornie nic nieznaczące gesty zaczynają nabierać znaczenia. Villegas, pełne artefaktów czasu minionego, zmusza mężczyzn do refleksji nad tym, czy żyjąc w Buenos Aires nie zapomnieli o czymś ważnym i czy wszystkie podjęte przez nich decyzje były słuszne.
Film jest przede wszystkim bardzo dobrze zagrany i sfotografowany tak, abyśmy sami odczuli piętno czasu ciążące nad miasteczkiem i drogą, jaką przebywają bracia. Jest w tym wszystkim sporo melancholii, westchnienia nad czasami, które już nie powrócą, ale i równie wiele przemyśleń nad tym, jak przeszłość wpływa na nasze współczesne życie. Minimalistyczne i satysfakcjonujące kino.
KAPITAN Z NAKARY
Bob Nyanja, Kenia, Niemcy
Komediowa historia przedstawiająca perypetie Muntu i jego znajomego, Sunday’a. Cała rzecz dzieje się w fikcyjnym kenijskim miasteczku Kwetu w latach siedemdziesiątych. Miastem włada dyktatura wojskowa, a dwóch mężczyzn nieszczęśliwym trafem wciąż podpada jej oficjelom. Zaraz po wyjściu z więzienia podpadają wojskowym i policji na tyle, że grozi im powrót za kratki. Dodatkowo, na drodze Muntu pojawia się córka kaznodziei, która jest nim zafascynowana ze względu na to, że w miejscowej knajpie ocalił jej siostrę. W Afryce istnieje zasada, wedle której mąż musi „wykupić” córkę z rąk ojca. Pozostający bez grosza Muntu zaczyna zatem kombinować, jak tu zaimponować rodzinie i znaleźć pieniądze potrzebne na ślub i wesele.
Historia spięta jest klamrą, która upodabnia ją do opowieści ustnej do dziś bardzo popularnej w krajach Afryki subsaharyjskiej. Tego typu opowieści to tradycja stara jak świat, znana Afryce od niepamiętnych czasów. „Kapitan z Nakary” w swej nieporadności również wygląda tak, jakby kręcono go w czasach, kiedy pociąg wjeżdżający na stację Ciotat wzbudzał przerażenie kinowej widowni. Bardzo dobrze, że kino afrykańskie zaczyna docierać na festiwale, ale – nie ma się co oszukiwać – tego typu filmy można traktować jedynie jako ciekawostkę przypominającą rekwizyty ze skansenu. Leżą tu dialogi, realizacja, synchronizacja obrazu z dźwiękiem i, przede wszystkim, aktorstwo. Podobno większość odtwórców ról głównych na co dzień pracuje w teatrze. Widać to na pierwszy rzut oka. „Kapitan z Nakary” w warstwie aktorskiej wygląda tak, jak tani pastisz kina niemego lub afrykańska wersja „Trolla 2” lub „The Room”. Tragedia.
Niby można próbować tłumaczyć to konwencją itd. itp., ale będą to tylko wymówki. Mimo tego, że pan Bob Nyanja wydaje się być bardzo sympatycznym człowiekiem, to o kinie musi się jeszcze sporo nauczyć.
POKÓJ 514
Sharon Bar-Ziv, Izrael
Tytułowe pomieszczenie to pokój przesłuchań, w którym izraelska śledcza żandarmerii wojskowej przesłuchuje żołnierzy podejrzanych o łamanie reguł. Mimo tego, że za trzy tygodnie kończy ona swoją służbę, to – ze względu na pobudki idealistyczne – chce dokończyć sprawę związaną z nadużywaniem przemocy względem ludności arabskiej. Sprawa nie idzie jednak łatwo – wokół tego typu praktyk panuje zmowa milczenia, a przełożeni dają na to swoje ciche przyzwolenie.
Pod kątem realizacyjnym film jest w porządku. Całkiem nieźle zagrany, dobrze zmontowany (w przypadku filmów, w których ważną część stanowią przesłuchania to cenna rzecz) i utrzymany w odpowiedniej dla tematu estetyce (surowość obrazu, niemal monochromatyczność kolorów). Nie zmienia to jednak faktu, że „Pokój 514” nie wnosi nic do tematu, który porusza. Scenariusz historii przypomina jakiś podrzędny amerykański film, w którym idealistyczna jednostka próbuje sprzeciwić się tym złym. W jednej ze scen pani śledcza rozmawia z żołnierzem i zadaje mu pytanie o to, czy lubi stare filmy. Żołnierz odpowiada, że ceni w nich to, że bohaterowie byli w nich czarno-biali, czyli jednoznacznie dobrzy lub źli. Dziś, jak dodaje śledcza, wszystko się popieprzyło. Film Izraelczyka przypomina ten stary porządek. Dobrzy, źli i nic więcej. Kolejne klęski pani śledczej nie wystarczą, aby dodać mu odpowiedniej dawki „szarości”, a na hołd dla kina sprzed lat to wszystko nie wygląda. Opowieść Izraelczyka jest za oczywista i zupełnie nie oddaje złożoności problemu, jaki próbuje poruszać.
RYBA
Park Hong-Min, Korea Południowa
Wykładowca uniwersytecki rzuca wszystko i udaje się do odległego zakątka Korei, aby odszukać swoją zaginioną żonę. Kobieta podobno uciekła z dużego miasta, aby zostać lokalną szamanką. Gdy mężczyzna dociera do wioski, w której przebywa jego żona granica pomiędzy rzeczywistością, a fikcją zaczyna się zacierać. Ostatecznie, nie do końca wiadomo kto tak naprawdę się zagubił.
Pomysł może i nie jest najgorszy, ale wykonanie woła o pomstę do nieba. Film cierpi na typowe „festiwalowe nadęcie”, w wyniku którego prosta historia oparta na shyamalanowskich twistach (ciężko powiedzieć, że to spoiler, ponieważ sytuacja szybko staje się oczywista) kreowana jest na kino bijące swą głową dokonania Bergmana. Do tego wszystkiego dochodzi technologia 3D, która jest w tym filmie zupełnie zbędna (inna sprawa, że 3D nie stoi na najwyższym poziomie). Film utwierdza mnie w tym, że ta technika umrze tak szybko, jak zyskała popularność. Jak do tej pory najgorszy film festiwalu.