RYDWANY OGNIA. Walka kultur czy walka ludzi?
Przyznam się, że nigdy nie ceniłem tego filmu, niezależnie od wieku, w którym miałem okazję go widzieć, a zdarzyło się to już co najmniej 10 razy. Co innego z muzyką, ikoniczną i przełomową dla filmowych ścieżek w ogóle. I chociaż Rydwany ognia nudzą mnie za każdym seansem, to wciąż ten film kolejny raz oglądam, odkrywając przebogate złoża symboliki, zarówno tej społecznej, jak i religijnej. To jeden z ważniejszych w dziejach kinematografii filmów o kulturowej walce judajskiego Wschodu z Zachodem w wydaniu chrześcijańskim i postchrześcijańskim, która trwa od 2000 lat, osiągnęła apogeum jako Shoah i dzieje się nadal, tyle że znów podprogowo, w uśpieniu, by kiedyś brutalnie wystrzelić wraz z innymi nacjonalizmami. Minęło 40 lat od premiery produkcji Hugh Hudsona. Z tej okazji spróbujmy ponownie zdjąć z Rydwanów ognia maskę filmu o sporcie, jak również nieco podważyć zbawczy sens, którego upatrywała w nim kiedyś Papieska Rada ds. Środków Społecznego oraz inni związani z Kościołem interpretatorzy. Wbrew ich intencjom Rydwany ognia, choć zawierają elementy religijne, nie są filmem chrześcijańskim; no ale film religijny przecież nie musi być chrześcijański, by pozostać głęboko humanistycznym za sprawą przekazu moralnego.
Zacznijmy od tego, o kim jest ten film, bo zdefiniowanie tego na początku pomoże w rekonstrukcji jego sensu, a o to głównie mi chodzi. Głównymi bohaterami jest dwójka lekkoatletów, Harold Abrahams (Ben Cross) i Eric Liddell (Ian Charleson). Pierwszy z nich jest walczącym o swoje miejsce w społeczeństwie Żydem z rodziny o tradycjach lekkoatletycznych, a drugi oddanym swojej wierze protestantem, starającym się jak najlepiej przestrzegać reguł religii. Swoje miejsce na świecie już ma, tyle że nie do końca jest to świat fizyczny. W porównaniu z Abrahamsem wydaje się paniczykiem, który raz wtłoczony przez społeczną pozycję w pewien rytuał tylko go podtrzymuje, podczas gdy Abrahams musi zmierzyć się z całą wielosetletnią machiną antysemityzmu, aczkolwiek tego w białych rękawiczkach. Dla Liddella sport był dodatkiem, a dla Abrahamsa motorem działania. Naturalne jest więc, że ciężar fabuły powinien zostać przeniesiony na tę postać, która swoim niespełnionym charakterem będzie w stanie pociągnąć całą historię i dać widzowi emocje. Od samego początku widać, że Eric Liddell jest tłem dla poczynań Harolda Abrahamsa. Uwaga scenariusza skupia się na żydowskim pochodzeniu tego drugiego, jego relacjach z ojcem, skomplikowanych rozterkach emocjonalnych, podczas gdy życie Riddella okazuje się wprost nudne, a jednym z największych jego wyczynów jest zwrócenie uwagi chłopcu pod kościołem, że nie powinien grać w piłkę w niedzielę.
Prezentacja smaku porażki i jej analiza przynależy do Abrahamsa. Wszelkie głębsze refleksje na temat sportu, wygrywania, przegrywania, relacji między ludźmi, rozumienia siebie również tyczą się jego osoby, więc to on jest głównym bohaterem filmu. Tym bardziej więc dziwią mnie interpretacje, według których Rydwany ognia są filmem stricte religijnym w sensie chrześcijańskim, a nawet dokładnie protestanckim, chociaż to produkcja wnikliwie przeciwstawiająca sobie chrześcijańską Anglię wraz z jej ślepą wiarą w tradycję różnorodności kulturowej, której reprezentantem jest Żyd Abrahams. Czepianie się na siłę obrony nic nierobienia w niedzielę w sensie protestanckim i katolickim jest dostrzeganiem jedynie wąskiej perspektywy humanistycznej Rydwanów ognia i paradoksalnie bardziej pasowałoby do konserwatywnych osób pochodzenia żydowskiego, broniących szabatu jak Michał Wołodyjowski Kamieńca Podolskiego. A tu ciekawe, że postępują tak chrześcijanie, którzy przecież od zawsze żywili taką niechęć do „narodu wybranego”.
A pomysł wbicia kija w mrowisko i odczarowania Rydwanów ognia wpadł mi do głowy po przeczytaniu recenzji na pewnym religijnym portalu (kulturadobra.pl), starającym się polecać osobom wierzącym tylko i wyłącznie takie kino, które jest dla nich odpowiednie pod względem moralnym. Oczywiście przy ocenie filmów liczy się wąskie pole interpretacji. W przypadku Rydwanów ognia była to głównie rezygnacja Erica Liddella z wzięcia udziału w biegu na 100 metrów rozkrywanego w niedzielę na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu oraz to, że w filmie nie ma seksu ani wulgaryzmów. Świat przedstawiony w Rydwanach ognia jest dość sztuczny, dzisiaj raczej niespotykany, wręcz egzotyczny. A poza tym dobrze prezentuje na przykładzie Liddella i Jenny, na czym polega w prezbiterskim wydaniu dewocyjny stosunek do religii. To jednak tło dla zmagań ze sobą i ze światem Abrahamsa. Liddell chciał jedynie chwalić Boga za pomocą zwycięstw, zaś Abrahams walczył o coś głębszego, co nie wynika z zafałszowanego oglądu rzeczywistości, gdzie nawet biologiczne predyspozycje uzasadnia się działaniem Boga, gdzie tak naprawdę jedynie człowiek w swojej bucie ma odwagę nawet decydować, co może być wolą Boga, a co nie. Jakaż to pycha, gdy Liddell podczas rejsu na statku doszedł do wniosku, że bieg w niedzielę byłby wbrew pragnieniu Boga. Skąd on to mógł wiedzieć? Taka buńczuczność panoszyła się wśród kalwińskich, prezbiteriańskich i postkalwińskich odłamów protestantyzmu. W jakiejś mierze dopadła również katolicyzm, trawiąc go do dzisiaj. Abrahams walczył za to o swoją tożsamość, samodzielne jej kształtowanie, o wyrwanie się z plebejskości, o którą bez przerwy był posądzany.
„Ten kraj jest chrześcijański i anglosaski. Biada tym, którzy o tym zapomną” – tak podsumował swoją walkę z rzeczywistością Abrahams, człowiek, który za wszelką cenę zechciał być Anglikiem, lecz zawsze pozostał obcy w środowisku, które oczekiwało od niego pełnego oddania, scalenia osobowości z jedynym właściwym sposobem pojmowania swojego miejsca w świecie. Musiał nawet tłumaczyć się z tego, że ma profesjonalnego trenera (Ian Holm jako Sam Mussabini), a na dodatek pół Włocha, pół Araba. To był policzek w twarz dla uwiązanych przy tradycji jak łańcuchowe psy wykładowców z Uniwersytetu Cambridge (John Gielgud i Lindsay Anderson) Na tle jego rozterek problemy Liddella wydają się nie mieć w ogóle znaczenia, gdyż żyje on poza racjonalnym kontaktem z rzeczywistością. Na chwilę tylko wyrwał się do świata sportu, lecz ostatecznie nie miał na tyle siły, żeby wyrwać się z efektów religijnej tresury, która działając od dzieciństwa, uniemożliwiła mu doświadczenie życia w całym jego pięknie i nieszczęściu. Nawet śmierć przyszła wyjątkowo przedwcześnie. Przed Abrahamsem zaś otworzyło się długie i ciekawe życie, chociaż wypadek nieoczekiwanie zakończył jego karierę sportową.
Rydwany ognia są niewątpliwie pouczającą historią o walce jednego człowieka (Abrahams) z systemem, w który wtłacza każdego z nas kultura i tradycja, gdzie tłem jest ktoś (Liddell), kto w jakimś sensie już z nimi przegrał – stał się taki, jak zostało NAPISANE, chociaż nie oznaczało to do końca łatwej drogi i braku wątpliwości. Dla dzisiejszego odbiorcy jednak bohaterem z pewnością będzie Abrahams, a Liddell egzotyką, której lepiej nie naśladować w sensie ogólnym, takim, w jakim przedstawiły go Rydwany ognia. Wiem, że to trochę niesprawiedliwe, i żeby uzyskać odpowiednią wiedzę na temat tego lekkoatlety i człowieka wielkiej wiary najlepiej obejrzeć film mu całkowicie dedykowany – Na skrzydłach orłów Stephena Shina – oraz przeczytać biografię. Joseph Fiennes zagrał go znakomicie i sugestywnie zapisał się w świadomości odbiorców, na co Ian Charleston nie miał szansy, zwłaszcza w starciu z Benem Crossem.
Na 40-lecie premiery wróćmy więc do tytułowego pytania: walka kultur czy walka ludzi? Żeby na nie odpowiedzieć, warto najpierw zdekonstruować definicję kultury. Kultura to zbiór ludzkich wytworów, zarówno tych fizycznych, jak i metafizycznych, bardziej wyuczonych niż naturalnych, chociaż w pewnej mierze wynikających z tego, jacy jesteśmy właśnie pod względem biologicznym. Bywa, że za kulturę ma się w ogólnym sensie cywilizację, chociaż uważam, że cywilizacja jest pojęciem o wiele szerszym. I przez to, że kultura z definicji oznacza także zbiór ludzkich aktywności niematerialnych, znajdują się w jej obrębie wzorce postępowania z rodzaju tych bezrefleksyjnie wyuczonych, natomiast mających niewiele wspólnego z tym, jacy jesteśmy biologicznie (w tym psychicznie) i jak się na tle mijających czasów zmieniamy. Pewne wzorce kulturowe trwają tylko dlatego, że nikt się z nich nie wyłamuje. Nikt nie chce być pierwszy, bo nie ma pewności, czy w swoim sprzeciwie zostanie poparty, a jeśli nie zostanie, to spotka go kara. W tym kulturowym podzbiorze symbolicznych i tradycyjnych zachowań znajdują się m.in. symbole religijne, które w tak dużej mierze zdefiniowały życie bohaterów Rydwanów ognia – z tym że Abrahams nie chciał się im podporządkować i w pewnym sensie zdradził swoje żydowskie korzenie na rzecz świata Zachodu, natomiast Liddell ostatecznie uległ tradycji, w której się wychował.
Może się wydawać, że film Hugh Hudsona opowiada o walce kultur, ale to fasada. Za walkę kultur zwykle mamy walkę ludzi o swoje prywatne marzenia, pragnienia, oczekiwania. Zasłaniamy się kulturą, gdy brak nam odwagi, żeby coś zmienić. Tłumaczymy że coś jest dobre, bo istnieje od zawsze i jest przestrzegane przez całe społeczności bez żadnej refleksji nad zasadnością owych tradycji i zasad. Boimy się myśleć samodzielnie. Abrahams wyrwał się z tej matni, chociaż trafił do innej, tym razem angielskiej. Liddell zaś odseparował się od świata, karmiąc swoje rozbuchane ego pracą misjonarza i słowami Boga, które tak naprawdę napisali ludzie.