search
REKLAMA
Festiwal

Recenzje filmów z programu SPLAT!FILMFEST 2020. Część 3

Krzysztof Walecki

14 grudnia 2020

REKLAMA

O WYSOKIM PRZYPŁYWIE Veróniki Chen czytamy na stronie festiwalu, że jest to powolne psychologiczne home invasion. Być może powolne, ale niezwykle intensywne już od samego początku, kiedy widzimy mężczyznę obserwującego tańczącą kobietę – jak się okazuje, nadzorcę budowy jej ogrodowego grilla. Relacja klient–pracownik szybko odchodzi w zapomnienie i oboje lądują w łóżku. Skutkuje to jednak nieprzyjemnymi konsekwencjami dla Laury, kiedy robotnicy, świadomi jednonocnej przygody swojego szefa i pracodawczyni, przestają traktować ją z szacunkiem, coraz mocniej to manifestując. Wkrótce kobieta zaczyna czuć się zaszczuta we własnym domu.

Jest sporo rzeczy, które mogą się podobać w tej argentyńskiej produkcji. Stopniowe budowanie klimatu zagrożenia przez często wulgarne i bezczelne odzywki w kierunku Laury, łamanie granicy między strefą budowy a jej domem, bezsilność kobiety, która nie chce reagować na tę cichą przemoc, być może ze strachu (dom stoi samotnie w lesie, nikogo poza nią i robotnikami nie ma w pobliżu), być może z przeświadczenia, że do niczego złego tak naprawdę nie dochodzi. Letnia atmosfera i bezlitosne niszczenie spokoju głównej bohaterki w jej domu niosą skojarzenia ze Spójrz na morze François Ozona, choć tam prowadziło to do iście szokującego zakończenia. Ale w pewnym momencie Wysoki przypływ zmienia trajektorię tej opowieści, która początkowo niosła ze sobą naukę, jak jedna nieprzemyślana, podyktowana chwilą decyzja może skutkować ciągiem koszmarnych następstw. Tymczasem nieoczekiwany zwrot akcji prowadzący do trzeciego aktu każe nam spojrzeć na całość z zupełnie innej perspektywy, dając nam przytomną i satysfakcjonującą ripostę Laury, zgodnie z przysłowiem: „Wolnoć, Tomku, w swoim domku”.

Inna argentyńska reżyserka, Natalia Meta, rozpoczyna swego INTRUZA od niesamowicie krępującego prologu, w którym oglądamy, jak urlop może zamienić się w koszmar, jeśli jedzie się z nieodpowiednim partnerem. Pracująca przy dubbingu do filmów Ines zabiera się ze swoim chłopakiem na wakacje, ale już w samolocie zaczyna mieć wątpliwości dotyczące ich związku. Mężczyzna jest irytującym gadułą, który próbuje wymusić na kobiecie wszystko, począwszy od wzięcia tabletki na sen przy starcie samolotu, po wyznanie mu miłości. Miarka się przebiera, kiedy wypytuje ją o to, z kim rozmawiała we śnie, lecz ich kłótnia zostaje przerwana nagłym i szokującym zwrotem akcji. Po powrocie do domu Ines zaczyna miewać problemy ze swoim głosem i wkrótce odkrywa, że tego przyczyna może mieć wymiar fantastyczny.

Pierwsze 25 minut filmu buduje silnie opresyjną atmosferę, rzutującą na dalszy ciąg opowieści, która szybko się uspokaja. Twórców interesuje stan psychiczny głównej bohaterki, rozstrojonej (podobnie jak jej głos) po tragicznych wakacjach, ale samej do końca nie wiedzącej, w czym tak naprawdę tkwi jej problem. Być może nęka ją poczucie winy, być może coś bardziej nieoczywistego. Sny Ines wchodzą w jej życie niczym omeny, wyprzedzając to, co dopiero się wydarzy – czy jednak tam właśnie należy szukać odpowiedzi? Długo czekamy na jakiekolwiek wyjaśnienie tego, co może dziać się z główną bohaterką, ale kiedy poznajemy teorię o tytułowym intruzie, brzmi ona zbyt fantastycznie i zwyczajnie śmiesznie, bardziej pasując do japońskiego horroru, który Ines dubbinguje, niż do dotychczasowej narracji. Być może gdyby Meta poszła w stronę metaforycznego odczytania, miałoby to więcej sensu, lecz dziwny i nieprzekonujący finał rodzi tylko kolejne pytania, zamiast dawać odpowiedzi. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że po obejrzeniu całości znakomity początek odkleja się od reszty filmu do tego stopnia, że ma się wrażenie oglądania dwóch bardzo luźno związanych ze sobą historii.

Obecny na festiwalu VHYes dostrzegał absurd nocnych programów telewizyjnych, które często wydawały się być pozbawione sensu. Podobną drogą, choć w mroczniejszym wydaniu, idzie Jon Stevenson w swoim thrillerze psychologicznym VHS ANDY. Głównym bohaterem jest David, czterdziestolatek wciąż mieszkający w domu swoich rodziców i opiekujący się chorą na demencję matką. Nieśmiały mężczyzna nie ma czasu i odwagi na zawarcie nowych znajomości, licząc jednak, że pozna kogoś za pośrednictwem nagrań z biura matrymonialnego. Traf chce, że w jego ręce trafia VHS z Andym. O ile widzę logikę w szukaniu partnerki lub partnera za pomocą krótkich filmików, o tyle dziwaczne nagranie z tytułową postacią, która wydaje się prowadzić z tobą rozmowę, nie ma żadnego sensu. Do kogo jest ono skierowane? Po co? W jaki sposób ma działać ta „rozmowa”, skoro Andy nie wie, co powiesz? A może wie? Po tym, jak główny bohater filmu Stevensona, David, któryś raz z kolei ogląda Andy’ego, pytania i odpowiedzi doskonale do siebie pasują i faktycznie ma się wrażenie, jakby postać z telewizora rozmawiała z widzem. Jest to smutne i przerażające.

Debiut Stevensona opowiada o samotności i szaleństwie, o potrzebie kontaktu z drugim człowiekiem tak wielkiej, że nawet zwracający się z ekranu telewizora aktor może stać się czyimś najlepszym przyjacielem. Przygnębiające życie Davida staje się wtedy jeszcze bardziej żałosne, ale przede wszystkim niebezpieczne, zwłaszcza dla niego samego. Kim jest bowiem Andy, jak nie zaborczym i często wulgarnym alter ego Davida, wymysłem spędzającego całe dnie w domu przed telewizorem mężczyzny, który nawet sam przed sobą ukrywa swoje prawdziwe uczucia? VHS Andy to smutny, acz oryginalny dramat, bezlitośnie zmierzający w stronę krwawego finału.

Najbardziej oczekiwany film festiwalu, POSSESSOR Brandona Cronenberga, bierze pomysł dwóch osobowości w jednym ciele i umieszcza go w mrocznym świecie szpiegostwa przemysłowego, cyberpunkowej technologii i horroru cielesnego. Pisałem o tym dreszczowcu science fiction osobną recenzję, zatem tutaj powtórzę jedynie, że wizja młodszego Cronenberga nie przekonała mnie do siebie. Są tu rzeczy rewelacyjne, na czele z rolami Andrei Riseborough oraz Christophera Abbotta, jest świetny pomysł wyjściowy z agentami tajnej organizacji, którzy dokonują zamachów w ciałach obcych ludzi, są tu również pojedyncze sceny i obrazy charakteryzujące się pewną nieludzką właściwością. Nie mam wątpliwości, że reżyser zrobił dokładnie taki film, jaki miał w głowie, każąc widzowi przyjąć perspektywę osoby, która przechodząc z ciała do ciała, powoli traci własną tożsamość, ale i człowieczeństwo. Ale wszystko to jest dla mnie zbyt bezduszne, wyprane z emocji, a od pewnego momentu monotonne. Finał zaszokował mnie swą brutalnością, choć jedyną refleksją, jaka przyszła po seansie, było to, że bezkarność czyni z nas potwory. Nic nowego.

REKLAMA