search
REKLAMA
Felietony

Quo vadis STAR WARS, czyli kilka przemyśleń po 3. sezonie THE MANDALORIAN

Śledzenie produkcji z uniwersum Gwiezdnych Wojen zaczyna być męczące.

Tomasz Raczkowski

24 kwietnia 2023

REKLAMA

Po przejęciu przez Disneya filmowe uniwersum Gwiezdnych Wojen zaczęło się szybko rozrastać, pogrążając się dynamicznie w chaosie. Trylogia sequeli (Przebudzenie Mocy, Ostatni Jedi i Skywalker. Odrodzenie) wylądowała z finezją spadającego kosmicznego krążownika, pozostawiając po sobie pejzaż zniszczenia, zawiedzionych oczekiwań i niespójnego, pokracznego world buildingu. W tym krajobrazie po bitwie jak ostatni sprawiedliwy trwał The Mandalorian – trochę nieoczekiwany hit serialowy Lucasfilms, pokochany przez fanów i doceniony za bezpretensjonalną świeżość przez większość krytyków sequeli. Po zakończeniu nieszczęsnej sagi budowanej wokół Rey Palpatine Skywalker, to właśnie kierowany przez Dave’a Filioniego i Jona Favreau projekt stał się de facto flagowym produktem marki Star Wars. Ten ciężar złożony na barki poczciwego łowcy nagród okazał się chyba zbyt wielki.

„Mandalorianin” – nowa jakość uniwersum?

The Mandalorian, mający swoją premierę tuż przed finałowym wyłożeniem się na twarz Trylogii sequeli w 2019 roku, był swego czasu ciekawym rozszerzeniem kontekstu gwiezdnej sagi. Rozgrywający się kilka lat po Powrocie Jedi na rubieżach galaktyki space western eksplorował terra incognita, jaką była rzeczywistość po upadku Imperium i ustanowieniu Nowej Republiki. Był to świat erozji administracji, swoistego bezkrólewia pozostawionego przez rozpad autorytarnych sieci władzy, taki Dziki Zachód w kosmosie. W tym świecie poznaliśmy pewnego łowcę nagród, który – przyjmując kolejne zlecenie – trafia na małego przedstawiciela tej samej rasy, do której należał zmarły mistrz Yoda, najwyraźniej poszukiwanego przez postimperialnych watażków. Motywowany moralnym kompasem tytułowy Din Djarin postanawia chronić bezbronną znajdę i tak rozpoczyna się przygoda, która rzuci ten niecodzienny duet w różne miejsca galaktyki i uwikła w szereg mniejszych i większych intryg.

Sukces Mandalorianina opierał się na dwóch fundamentach. Pierwszym był atrakcyjny marketingowo duet zamaskowanego twardziela w fajnej zbroi i uroczego, gaworzącego stworka dający serialowi przyjemny, familijny (dosłownie i w rozumieniu gatunkowym) rdzeń. Przygody odtwarzanego przez Pedro Pascala Din Djarina i obdarzonego Mocą, ale dziecinnie bezradnego Grogu były po prostu przyjemne do oglądania dzięki ich dynamice przybranego ojca i słodkiego zwierzątka. Drugim fundamentem było natomiast ulokowanie ich historii na peryferiach historii, daleko od głównych wątków którejkolwiek sagi. Dlatego pierwszy sezon Mandalorianina działa tak dobrze – jest pozbawionym pretensji, przyjmującym przygodową infantylność Gwiezdnych Wojen za dobrą monetę, kosmicznym westernem, w którym stawką są losy poszczególnych bohaterów, a nie wszechświata.

W drugim sezonie ta formuła była kontynuowana, ale Filoni (twórca animowanych Wojen klonów) zaczął prowadzić historię w coraz bliższe głównemu nurtowi rejony. Walka z wprowadzonym w finale pierwszej serii charyzmatycznym antagonistą Moffem Gideonem (bezbłędny Giancarlo Esposito) zaczęła zahaczać o coraz większe sprawy – resztki imperium wyglądały coraz okazalej, pojawił się wątek świata ojczystego Mandalorian, w końcu wróciła też tematyka Jedi. Choć serial wciąż trzymał się swojej przygodowej ramy, zaczął się mały festiwal cameo postaci znanych z wcześniejszych produkcji i expanded universe (niekanonicznych historii z gier, komiksów i książek rozwijających świat wykreowany przez George’a Lucasa) i coraz silniej wybrzmiewały wątki przodujące w całej serii, czego kulminacja nastąpiła w finale 2. sezonu, gdy bohaterów uratował Luke Skywalker, zabierając Grogu na szkolenie Jedi. W ten sposób twórcy Mandalorianina postawili się w sytuacji, w której nie mogli już tkać opowieści na obrzeżach sagi Skywalkerów, ale – tak czy inaczej – musieli wiązać ją z głównym nurtem.

Mandoverse i festiwal retconów

To był, w mojej opinii, strzał w kolano, który pozbawił serial jednej nogi. Cameofest i sprowadzające się do powielania generycznych motywów (mroczne spiski Imperium przeciw honorowym Mandalorianom i szlachetnym ideom Republiki wspieranej przez moralne wartości Jedi) intrygi nie tylko pozbawiły Mandalorianina części bezpretensjonalności i świeżości historii odległej od szczytów władzy, ale i trochę poprzekreślały kreacje ambiwalentnego świata bezprawia. Drugi sezon broni się przy tym świetną realizacją, która sprawia, że nawet będące czystym fanserwisem występy gościnne Boby Fetta, Luke’a Skywalkera czy Ahsoki Tano nie kłuły w oczy, bo dawały po prostu świetną rozrywkę w ramach przygodowej formuły. Sprawiły też jednak, że cała seria zaczęła mieć poważny problem z dalszą perspektywą historii, która musiała w jakiś sposób łączyć się z rozwojem wypadków pokazanym w Nowej Trylogii.

Z jednej strony to nie wina Filoniego ani Favreau, że musieli mierzyć się z bezsensownie napisanym przez sequele kanonem. Z drugiej mieli szansę na ucieczkę od problematycznych terytoriów i pozostawienie Mandalorianina na poziomie kameralnej opowieści o konfrontacji patchworkowej rodziny z przypadku z imperialnym watażką chcącym wyrwać z powojennego chaosu jak najwięcej dla siebie. Oczywiście zapewne rolę odgrywały tu też osoby decyzyjne na poziomie Lucasfilm, ale pójście w kierunku wpisywania Mandalorianina w główną sagę Star Wars można chyba choć częściowo przypisać Filoniemu, który jest w zasadzie usankcjonowanym twórcą fan fiction specjalizującego się w retconowaniu – retroaktywnym przepisywaniu przez dodawanie nowych kontekstów – sagi Lucasa (tym były de facto Wojny klonów i Rebelianci). Tak czy inaczej, po finale drugiego sezonu The Mandalorian stanął na zakręcie i zamiast „zbawiać” uniwersum, zaczął uwidaczniać problemy, z jakimi mierzy się cała seria.

Zaczęło się od ustanowienia „Mandoverse”. W 2021 roku powstała Księga Boby Fetta – fanserwisowy spin-off kontynuujący wprowadzony w 2. sezonie Mandalorianina wątek ocalałego ze zdarzeń w Powrocie Jedi tytułowego łowcy nagród. Z początku wszystko wydawało się OK – Fett, wraz z ocaloną przez siebie Fennec Shand, wrócił na Tatooine, by objąć władzę nad przestępczym półświatkiem. Sama retrospekcja pokazująca, jak Fett przetrwał i dotarł do tego miejsca, a także początek głównej intrygi były dość ciekawe, choć szybko twórcy zaczęli psuć go disnejowskim moralizatorstwem, zabierającym protagoniście ambiwalencję moralną, a serii kryminalny urok. Jednak tym, co zniszczyło spin-off, był nagły skręt w stronę historii Din Djarina i Grogu – ten duet przejmuje pierwszy plan w drugiej połowie Księgi i robi z niej efektywnie Mandalorianina – sezon 2,5. O ile samo cameo tych postaci nie byłoby czymś złym, to umieszczenie w historii Boby Fetta kluczowych punktów fabularnych rozwijających narrację głównego serialu było kuriozalne. W efekcie – poza tym, że sama Księga wyszła przez to rozdwojenie mocno przeciętnie – zaburzona została ciągłość Mandalorianina, który w sezonie trzecim rozpoczął od punktu zupełnie niezrozumiałego dla widzów bez znajomości spin-offu.

Bez ładu i składu

Z tego miejsca los trzeciej serii był w zasadzie przesądzony. Rozbita dramaturgicznie opowieść, zamiast wykorzystać znów otwartą ścieżkę ucieczki od „dużej narracji” w ramach uniwersum, dalej podążała w kierunku wiązania się z centralną sagą, przez co w sezonie 3. Mandalorianina dostaliśmy przesadnie przeciągany wątek zjednoczenia Mandalorian i odzyskania ich planety w konfrontacji z siłami Imperium. Siłami, które nie były już resztkami po rozpadzie, ale w pełni funkcjonującym spiskiem, kładącym fundamenty pod leniwie stworzony w Przebudzeniu mocy Najwyższy Porządek. To oczywiste naprawianie sequeli retconami i przy okazji setting dla kolejnego spin-offu w postaci zapowiedzianej na 2023 rok Ahsoki i ogłoszonego niedawno kinowego filmu, który ma zwieńczyć historię Din Djarina i Grogu. Po finale sezonu trzeciego nie bardzo wiem, co tu wieńczyć, ale nie wątpię, że Filoni i spółka na pewno wymyślą jakiś sposób, by przepisać konkluzję z ostatniego epizodu.

Trzeci sezon Mandalorianina broni się jakościowo resztkami sił – wykorzystywanym do granic urokiem Grogu i jego relacji z Djarinem oraz okazjonalnie rewelacyjną realizacją. Muszę przyznać, że finałowe dwa odcinki pod względem inscenizacji i wewnętrznej dramaturgii są znakomite i ogląda się je świetnie. Cóż z tego, skoro w opisanym wyżej dążeniu do wyrastania serialu ponad peryferyjną przygodę dostajemy zlepioną z najgorszych klisz konfrontację z arcyzłolem, do której powrzucane są konteksty w ultraleniwy sposób tłumaczące scenariuszowe dziury z Trylogii Sequeli. A ponieważ główny wątek jest tak sztampowy, że nie da się w nim nawet upchnąć choć kilku ciekawych wątków pobocznych, Filoni i Favreau wypełniają sezon zapełniaczami w postaci „misji pobocznych”. Wcześniej te mniejsze opowieści działały, bo współgrały z duchem narracji Mandalorianina. W momencie gdy twórcy na pełnej prędkości wkroczyli do „wielkiej historii” galaktyki, już tylko irytują, boleśnie uzmysławiając, jak wątła jest główna linia fabularna serialu. Jeszcze bardziej kuriozalne – a wręcz bezczelne – jest to, jak w jednym z takich epizodów twórcy kopiują konwencję szpiegowsko-polityczną Andora, próbując skapitalizować chyba pozytywne przyjęcie nowego serialu w uniwersum. Tyle że to nijak nie pasuje do Mandalorianina i pokazuje, że serial, który kiedyś miał być nową jakością we franczyzie, jest teraz niechlujnie konstruowaną komercyjną gąbką dla producentów.

Przyszłość uniwersum

W ten sposób The Mandalorian unaocznia problematyczny sposób, w jaki nawigowana jest cała franczyza Gwiezdnych Wojen. Uniwersum powstaje bez ładu i składu, a niechlujność kolejnych opowieści jest potem ratowana rectonami i obliczonym na udobruchanie fanów cameo. Koniec końców kolejne tytuły niemal nic nie wnoszą ani też się ze sobą wzajemnie nie spinają. W kontekście tego, co zrobiono z Mandalorianinem, nie jestem specjalnie dobrej myśli w kwestii dalszego rozwoju serii. Zapowiadane Ahsoka i filmowy finał Mandoverse wyglądają na kontynuacje nieskładnej formuły serialu, które będą próbowały jakoś zrekontekstualizować Trylogię Sequeli, co pewnie jeszcze pogłębi chaos i rozłoży resztki spójności światotwórczej. Podobnie ewentualny nowy film o Rey, który wydaje się tylko rozpaczliwą próbą uratowania koszmarnego finału epizodu IX. Patrząc na całokształt uniwersum, niespecjalnie wierzę też, że poziom z pierwszego sezonu utrzyma Andor – producenci Lucasfilm byliby zapewne chorzy, gdyby nie pociągnęli stonowanej intrygi o ruchu oporu w kierunku dopowiadania wydarzeń z Oryginalnej Trylogii okraszonej zastępem cameo postaci znanych z innych produkcji. Na ten moment nie ma podstaw, by sądzić, że kolejnej „nowej jakości w Gwiezdnych Wojnach” nie czeka taki los, jak Mandalorianina.

Oczywiście to wszystko może się rozwiązać jeszcze inaczej – chłodne przyjęcie trzeciego sezonu serialu Favreau i Filoniego oraz spadające słupki oglądalności i profitów mogą przekreślić wiele planów w ramach franczyzy. Decydujące będzie tu pewnie przyjęcie gotowej już Ahsoki, a także to, jak poradzi sobie w kolejnym sezonie wspomniany Andor. Być może najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby ten pociąg w końcu się porządnie wykoleił, a Lucasfilm poświęcił trochę czasu na sensowny reboot, z przemyślaną koncepcją i porządnie napisanymi opowieściami (zakładam oczywiście, że nie ma opcji, by franczyzę po prostu wygasić, z oczywistych marketingowych względów). Bo śledzenie produkcji z uniwersum Gwiezdnych Wojen zaczyna być męczące, a okazjonalne lepsze momenty nie do końca wynagradzają chaos i ogólną przeciętność. Mam tylko nadzieję, że pozwolą Grogu w spokoju łapać żaby, a ratowanie świata pozostawią mesjaszom Jedi.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA