KSIĘGA BOBY FETTA. Ha, ha, ale stary dureń!
Niższa półka #24: Ha ha, ale stary dureń!
Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że serial o Bobie Fetcie przyjmie *TAKĄ* formę, w życiu bym w to nie uwierzył. Nie dlatego, że jest to postać jakkolwiek dla mnie święta czy interesująca. Wręcz przeciwnie (o tym za chwilę), ale serial o bądź co bądź kultowym bohaterze sagi George’a Lucasa można określić jednym słowem: KURIOZUM. Co dziwi.
Zanim jednak o samym show prowadzonym przez Roberta Rodrigueza, szybko chciałbym wyjaśnić swój stosunek do tej postaci: jestem w tym (chyba mniej licznym) obozie fandomu Gwiezdnych wojen, który po prostu nie rozumie kultu, jakim obrósł ten łowca głów. O samej postaci można przecież jedynie powiedzieć, że wyglądała cool w Imperium kontratakuje, głupio zginęła w Powrocie Jedi i okazała się irytującym dzieckiem/klonem innego łowcy głów w Ataku klonów.
Z jakiegoś jednak powodu część fanów go czci. Otwarcie rzecz ujmując, myślę, że jedyną podstawą tego faktu jest to, że – jak wspomniałem – wygląda cool. Słyszałem też, że dlatego, że potrafił postawić się Vaderowi (serio?), przyjmuję również, że w komiksach czy książkach był po prostu ciekawszy. Sam jednak jestem wyznawcą Star Wars jedynie w wersji ekranowej, więc dla mnie Boba Fett był, jest i chyba wciąż będzie najbardziej przereklamowaną postacią tego uniwersum.
Fakt faktem, przyznać muszę, że w drugim sezonie serialu The Mandalorian jego swoisty powrót zza grobu mnie kupił i udało mi się tę postać polubić. Dlatego też z lekkim zainteresowaniem czekałem na serial z nim jako centralnym bohaterem.
Jakże mało wiedziałem.
Uwaga na spoilery do serialu!
Zacznijmy od tego, że moją przygodę z Księgą Boby Fetta chciałbym podzielić na cztery części.
1. Pierwszy odcinek. Otwierający serial materiał mnie po prostu zadowolił. Od samego początku widać tam inspirację pulpowymi tworami fantastyki naukowej z połowy ubiegłego wieku, co skutkowało zupełnie innym od The Mandalorian klimatem i dość świadomym operowaniem kiczem. Nawet jeśli absurdalnie trudno było mi uwierzyć, że grający Bobę (a wcześniej jego ojca Jango) Temuera Morrison to ten sam bohater, którego pożegnaliśmy w Powrocie Jedi (zupełnie inna fizjonomia…).
2. Odcinki 2–4. Trzy kolejne odcinki wprowadziły mnie w istne osłupienie. Okazało się bowiem, że głównej fabuły w serialu jest może jakieś 25%, a cała reszta to wspominki Boby w czasie, kiedy leży sobie w wannie niczym w piątki raper Taco Hemingway. Kiedy Boba wspomina swoje życie z ludźmi pustyni i np. je jaszczurki, serial poraża absurdem. Kiedy Boba w czasie rzeczywistym próbuje zająć miejsce Jabby the Hutta (bo o tym jest niby ten serial), niezamierzenie (chyba) śmieszy nieporadnością tytułowego bohatera, jego nieadekwatnym suszeniem zębów (nie mogę tego nazwać inaczej) w każdej sytuacji, robieniem z siebie głupka i ogólnym poczuciem, że Boba wraz z partnerką (robiącą za niego wszystko i będącą jedyną trzeźwo myślącą osobą na całym Tatooine) i dwoma świniami żyje w pustym pałacu Jabby i UDAJE, że ma jakąkolwiek władzę nad kimkolwiek. Oglądając jego poczynania, nasuwa mi się także skojarzenie z polską muzyką współczesną, ale z fragmentem OK Boomer Tworzywa: Ha, ha, ale stary boomer. Dzban i stary dureń.
3. Odcinki 5–6. Nagle twórcy jakby zreflektowali się, że przygody Boby to nie jest poziom, do którego przyzwyczaił nas poprzedni aktorski serial mający miejsce w tym świecie, i do Księgi Boby Fetta zawitał tytułowy bohater właśnie The Mandalorian. A właściwie serial zamienił się w trzeci sezon tegoż. W kolejnych dwóch odcinkach Boba Fett pojawia się w jednej scenie (!) na kilka sekund (!!) i nic nie mówi (!!!). Cała reszta jest skupiona tylko i wyłącznie na Din Djarinie i wątkach z jego serialu. Wraca zatem on sam, ale też Grogu (aka Baby Yoda), cyfrowy Luke Skywalker i przeniesiona z animowanego The Clone Wars Ahsoka. Sam serial nagle robi się emocjonujący, ciekawy, poruszający. Ale przestaje być serialem o Bobie, narracyjnie wywracając się na twarz.
4. Odcinek 7. Czyli wielka konkluzja, w której widzimy dosłownie niemal wszystkich bohaterów poprzednich odcinków, a całość jest wielkim starciem między siłami Boby (czyli czterema osobami na krzyż) a zbrodniczym syndykatem roszczącym sobie prawa do udziałów w interesach Tatooine (tak rozmytego i trudnego do zidentyfikowania antagonisty ze świecą szukać). Wszystko to w oparach niekończącej się głupoty tytułowego bohatera i w towarzystwie nikogo chyba nieinteresujących starć jego popleczników oraz znów próbującego przebić się na pierwszy plan Mando i Baby Yody, których to losy zawracają kijem finał drugiego sezonu ich serialu i żałośnie przywracają bezpieczny status quo ich relacji. A wszystko to po to, żeby Boba mógł przejść się po zamienionym przez niego samego w ruiny miasteczku i jeszcze raz posuszyć zęby do z jakiegoś umykającego mi powodu wdzięcznych mu mieszkańców.
A zatem tak, serial o dalszych losach Boby Fetta to w jakichś 40% procentach retrospekcje, a w kolejnych 35% trzeci sezon The Mandalorian. No naprawdę. Księga Boby Fetta walczy ze Skywalker. Odrodzenie o palmę pierwszeństwa w rankingu najbardziej absurdalnych tworów gwiezdnowojennych.
Chyba jednak przegrywa, bo potrafi swoją głupotą sprawić radość. Czego o zwieńczeniu Sagi Skywalkerów powiedzieć nie mogę.