POLEMIKA: Czy mój ulubiony bohater POWINIEN być czarnoskórym gejem?
Kontrowersje, kontrowersje, kontrowersje. Wydaje się, jakby współczesne, generalnie coraz grzeczniejsze przecież kino, nie może obejść się bez choćby minimalnych kontrowersji różnego sortu. Mój redakcyjny kolega w jednym ze swoich felietonów ponownie sięgnął po najmodniejszy chyba obecnie temat rasowej przynależności. Nie do końca trafnie, więc zamierzam się w tym kłócić. Najpierw zachęcam jednak do przeczytania rzeczonego tekstu – KLIK! – a potem do poniższej polemiki.
Filip zaczyna od bezpiecznego przygotowania sobie gruntu. Pisze on zatem, że:
Popkultura ma to do siebie, że mieli wciąż te same motywy, historie, narracje. Od stu lat powstają kolejne wersje tych samych bohaterów, wciąż snute są te same opowieści.
I wszystko fajnie, tyle tylko, że… nie do końca. Abstrahując od kilku niezatapialnych archetypów postaci oraz pewnego skończonego zbioru wyświechtanych fabuł, gotowych do dowolnej manipulacji, to popkultura wcale aż tak się nie powtarza – a przynajmniej nie powtarzała się wcześniej w tym samym stopniu, co teraz. Jeśli bowiem spojrzeć na remake’i z poprzedniego stulecia (a było ich od groma), to większość z nich w pierwszej kolejności było pomysłowych oraz charakternych, nierzadko uderzających też w zupełnie inne tony, niż pierwowzory. Często będące dziećmi swoich czasów, okazywały się dalece bardziej kreatywne od robienia z głównego bohatera „czarnoskórego geja” lub dziewczynki.
W tamtych czasach głównymi odbiorcami kultury popularnej głównego nurtu byli biali chłopcy, a temat mniejszości seksualnych był żelaznym tabu.
Tak, to faktycznie straszne, że w białej kulturze Zachodu – gdyż chyba do takiej autor pije, pisząc o „kulturze popularnej głównego nurtu”, jakkolwiek przecież nie ograniczającej się jedynie do Europy i Stanów Zjednoczonych (o czym świadczy choćby i moda na tychże kontynentach na kino samurajskie czy bollywoodzkie, a więc, jakby nie patrzeć, otwarte na pomysły i estetykę innych kultur oraz nacji) – odbiorcami była/jest biała publiczność.
Swoją drogą, to ograniczając ją do li tylko „białych chłopców” autor wykazuje się ignorancją względem pań, jak i kina w ogóle, gdyż to od niemal zawsze obfitowało w silne postaci kobiece i/lub wokół kobiet krążyło w mniejszym lub mniejszym stopniu. Naprawdę polecam stare kino.
Poza tym temat mniejszości seksualnych był w kinie tabu właściwie głównie przez cenzurę, która nie pozwalała ogólnie zbytnio eksponować seksualności bohaterów (a zatem nie jedynie gejów). Żeby było śmieszniej, w tej podłej, patriarchalnej kulturze Zachodu i tak zdołano przemycić sporo wątków gejowskich (nawet jeśli ukrytych bądź jedynie zasygnalizowanych). Tymczasem niemal we wszystkich innych kulturach tego świata homoseksualizm był, jest i zapewne jeszcze długo będzie na cenzurowanym nie tylko w kinie, ale i w życiu. Myślę, że warto o tym pamiętać, krytykując odgórnie tych okropnych białych, heteroseksualnych mężczyzn, którzy w pierwszej kolejności w ogóle dali ci do ręki zabawkę kinem zwaną, a w drugiej pole do krytyki i wolność słowa.
Odbiorcy – tak wtedy, jak i dziś – chcą widzieć w swoich bohaterach odbicie samych siebie
Ewidentna bzdura. Kino ma to do siebie, że w pierwszej kolejności przyciąga do siebie ludzi ciekawą historią (scenariuszem) oraz interesującymi/charyzmatycznymi postaciami. W dalszej kolejności liczą się gwiazdy (ponownie trudno, żeby w białej kulturze te nie były białe, choć i takich przypadków znajdziemy multum, gdyż w okresie lat 70., 80., 90. i wczesnych dwutysięcznych jakoś potrafiliśmy egzystować obok siebie na dużym ekranie bez ciągłego toczenia piany z ust jednej bądź drugiej strony) oraz ewentualnie reżyser, a gdzieś jeszcze przenika czasem popularna, chwytliwa tematyka (acz nie zawsze).
Zatem nie, oglądając Gliniarza z Beverly Hills ani razu przez myśl mi nie przeszło, że mógłby być (czy też: powinien być, skoro i ja jestem) biały, podobnie jak latało mi koło dupy, że Tom Hanks jest w Filadelfii gejem. Dlaczego? Bo nie tylko było to uzasadnione oraz służyło postaci/historii, ale też było wiarygodne, miało ku temu swoje własne podstawy i w końcu tworzyło dzięki temu swój własne status quo, a nie podgapiało od innych i zamieniało dla samego faktu podmianki, żeby ktoś inny mógł teoretycznie poczuć się lepiej w trakcie seansu. Więc gdyby ktoś wpadł na pomysł uwspółcześnienia Gliniarza… z białym w roli głównej, z miejsca byłbym krytyczny względem takiego projektu.
Na przeciwległym biegunie stoją natomiast wiedźmińskie driady z Brokilonu, którym w serialu bliżej do zaginionej jamajskiej cywilizacji. Tutaj nie tylko kolor skóry (który generalnie powinien być “nieziemski”), ale też i ogólny wygląd oraz atmosfera wykreowana wokół tej grupy postaci zwyczajnie nie klei się z resztą świata przedstawionego, do którego zdaje się być przyklejona na siłę – tak samo zresztą jak towarzyszący Ciri czarnoskóry elf jest jakby wyjęty z innej bajki.
Ale przejdźmy dalej, wg Filipa w obecnym podejściu do kina jest…:
więcej w tym często kalkulacji niż ideologii
I pozornie ma on rację, bo wiadomo, że jak o czymś jest głośno w jednym aspekcie życia, to warto zaryzykować i owinąć wokół tego filmową taśmę. Masy pójdą sprawdzić, kasa się będzie zgadzać, a target zostanie (być może) poszerzony, co oznacza jeszcze więcej dolarów w kieszeni. ALE jeśli w Hollywood tworzone są nagle dyrektywy odgórnie narzucające zatrudnianie takiego to a takiego procentowego udziału czarnoskórych w ekipie filmowej; takiego to a takiego procentowego udziału osób homoseksualnych w obsadzie, takiego to a takiego traktowania kobiet w fabule, a Żydzi i czarni zawierają oficjalny sojusz; z kolei w samych filmach bezustannie portretuje się dziś białych, heteroseksualnych mężczyzn jako:
a) nieudaczników z niskim ilorazem inteligencji
b) redneckich bandytów
c) kłamców i złodziei,
oraz tworzy się fabuły, w których oni są bezkarnie zabijani lub sprowadzani do parteru z byle powodu, to tak, mamy tu do czynienia z chamską ideologią, która zawstydza nie tylko fakty, ale też najlepsze lata propagandy niemieckiej lub radzieckiej. I patrząc z perspektywy czasu na tę ostatnią – nam przecież najbliższą, sprawdzoną nie raz na własnej skórze – czysto obiektywnie jestem w stanie przyznać, iż nawet tam kryją się pełnowartościowe fabuły o czymś/o kimś, a reszta to tylko radosna otoczka, którą można zbyć uśmiechem. Czego nie mogę napisać o współczesnym kinie spod znaku cancel culture, która nie wychodzi poza strumień łopatologicznego światopoglądu. Bez tła, bez podstaw, a często i bez duszy.
naprawdę, ale to naprawdę korci mnie często, żeby pytać tych wszystkich śmieszków z komentarzy, czy byliby w stanie wskazać bohatera blockbustera, który jest zdeklarowanym gejem, lesbijką, osobą transpłciową czy niebinarną.
Odpowiem pytaniem: a jaka to różnica? Czemu tak usilnie forsuje się różnorakie literki i/lub inne mniejszości, skoro na dłuższą metę nie powinno to mieć znaczenia? Ba! Czemu to samo robi się w tym samym czasie w prawdziwym życiu i seksualność (a więc to, co człowieka kręci i co podnieca, a co powinno zostać za drzwiami sypialni, ewentualnie domu) przekuwa się w atut, sprawę publiczną oraz coś co nagle ma znaczenie (oczywiście tylko wtedy, jeśli chodzi o LGBT+)?
Próbując znaleźć odpowiedź na to pytanie zajrzyjmy do kanonu X muzy. Czy orientacja seksualna Johna McClane’a naprawdę się liczy? A może kibicujemy mu, gdyż jest to po prostu znakomita, kapitalnie zagrana postać w świetnej (acz dziś już nieco stereotypowej) fabule, okraszonej zupełnie przyziemnymi motywami? Ba! Pójdę dalej i napiszę, że gdyby John przeżywał w Die Hard swoje Brokeback Mountain, to moja sympatia do niego bynajmniej nie uległa by zmianie (przy założeniu, że film zachowałby wszystkie swoje atuty i nie był ciepłą kluchą do niedzielnego kotleta sojowego). McClane jest oryginalnie jednakże – jakby nie patrzeć – białym, heteroseksualnym facetem, którego cała moc nie drzemie w tym, że nim de facto jest, ale, że zaprezentowany został jako taki całkowicie naturalnie, wraz z resztą swojego charakteru, moralności i pozostałych elementów używanych do tworzenia pełnokrwistych postaci, jakkolwiek płciowych. Fakt, przyznam, że gdyby John nie był twardzielem, tylko, pisząc kolokwialnie, zniewieściałym homo, który nie potrafi pistoletu w rękach utrzymać, za to uwielbia chodzić w szpilkach i może godzinami rozmawiać o modzie, to prędzej czy później seans by się całkowicie posypał. Lecz w tym tkwi całe sedno, że od bohatera blockbustera nie oczekuję, iż będzie spał z tym czy owym (to tylko wisienka na torcie – bardziej dla niego, niż dla mnie), ewentualnie, że będzie miał to czy owo między nogami; tylko, że będzie działał, napędzał akcję i (po trupach) docierał do celu. A jaki ten cel jest, to już nie ma znaczenia, bo nawet z grubej, nieatrakcyjnej baby o twarzy pełnej krost da się zrobić coś, o co bohater będzie zaciekle walczył, a my będziemy mu w tym kibicować (vide Jabberwocky). Na tym właśnie polega magia kina.
Wracając jednak do postawionego wcześniej pytania, to o ile w kinie superbohaterskim (gdyż zapewne o takie tu chodziło) może i miałbym problem ze wskazaniem konkretnej postaci (acz nie interesuję się nim aż tak bardzo – i gdyby ktoś mi powiedział, że Czarna Wdowa jest lesbijką, to zapewne musiałbym to sprawdzić, o ile w ogóle by mnie to obeszło, bo chociaż jest to postać epatująca seksem, to jej seksualność jest dla mnie sprawą czwartorzędną. Ba! Najsłabszym jej wątkiem jest dla mnie romans z Hulkiem). Ale tu ponownie pojawia się pytanie: czy taki teoretyczny gej-men, co strzela laserami i przechodzi przez ściany, cokolwiek zmieniłby na superbohaterskim firnamencie, a tym bardziej w prawdziwym życiu? Śmiem wątpić.
Zresztą już w szeroko pojętym kinie popularnym gejów i spółkę znajdziemy bez większych problemów. O osobach trans kręcił już choćby Robert Altman i są często obecni w świecie Pedro Almodovara. Jeden z najpopularniejszych musicali w historii – Rocky Horror Picture Show – również bawi się tymi klimatami, jak i są one dość ważnym wątkiem oscarowego Milczenia owiec. Filmy dotykające w taki czy inny sposób seksualności systematycznie pojawiają się zresztą w wyścigu o nagrodę Złotego Rycerza (Nie czas na łzy, Monster, Witaj w klubie, Obywatel Milk, Transamerica, Dziewczyna z portretu, Gra pozorów, Moja piękna pralnia, Przodem do tyłu, Pieskie popołudnie…). Swego czasu dużo szumu w kinach narobiły też takie tytuły, jak Priscilla, królowa pustyni, Moje własne Idaho, Ślicznotki z triem Patrick Swayze-Wesley Snipes-John Leguizamo, Klatka dla ptaków z Robinem Williamsem (remake francuskiej fabuły jeszcze z lat 70.), Cztery wesela i pogrzeb, W pogoni za Amy, czy Jeffrey z Patrickiem Stewartem. I żaden z tych tytułów nie spowodował – że tak sięgnę po modne internetowe powiedzenie – raka u białych, heteroseksualnych mężczyzn. Prędzej zaciekawienie tematem, który jednak wciskany w co drugi film przestaje ciekawić, a zaczyna irytować – jak wszystko inne.
Przy czym powyższa, sklejona na szybko wyliczanka stanowi zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo po wpisaniu na IMDb słowa kluczowego: „gej” wyskakuje aż ponad trzynaście i pół tysiąca wyników (!). Tymczasem przykładowy „kowboj” (a więc ostoja konserwatyzmu amerykańskiego) generuje ich niecałe dwa tysiące trzysta. Zatem można raczej pisać o nadreprezentacji seksualnej w kinie, które poradzi sobie bez tego konkretnego blockbustera o super-geju. A nawet jeśli takowy w końcu się pojawi, dumnie wypinając klatę na tle łopoczącego amerykańskiego sztandaru (oczywiście w zwolnionym tempie), to… no właśnie, co z tego? Czy prócz nachalnej symboliki wniesie to cokolwiek do wesołych przygód komputerowych animków w ciasnych trykotach? A może podzieli los Top Guna, któremu z czasem dorobiono kultowy podtekst homoerotyzmu, lecz dla gros publiczności to dalej wesoła, głupiutka propagandówka o samolotach i potrzebie szybkości Toma Cruise’a.
Wszystko to na potrzeby wielkich, ale bardziej konserwatywnych rynków, jak np. ten rosyjski czy chiński.
O, fajnie, że zauważono w końcu istnienie innych kultur/rynków zbytu – paradoksalnie większych dziś od amerykańskiego (choć rosyjski jest, wbrew pozorom, dość niewielki jak na potencjał tego molocha). Tylko czemu zostały one przywołane w kontekście „białych heteroseksualnych facetów”, jakby to też była ich wina? A skoro już przy tym jesteśmy, to może porozmawiajmy o tym, że w kinie chińskim nie ma praktycznie w ogóle białych, heteroseksualnych facetów. Albo przerzućmy walkę z patriarchatem na kino irańskie, brazylijskie lub hinduskie. Czy znowu udamy, że temat nie istnieje i zamieciemy go pod własny dywan? Ale przejdźmy do kolejnego problemu.
Reprezentacja osób LGBT w blockbusterach jest wciąż marginalna, a jeśli już występuje, to zazwyczaj kończy się na literkach L i G. Po prostu.
Może dlatego, że i w społeczeństwie osoby LGBT to nadal pewien margines, a jego największa reprezentacja wśród plebsu to literki L i G (nie mylić z marką telewizorów). Po prostu.* Jeśli z kalkulatorem w ręku chce się koniecznie odzwierciedlać dokumentalną prawdę o życiu w tworze jawnie fikcyjnym, całkowicie umownym (także w filmach fantastycznych, co samo w sobie jest kuriozum), to przydałaby się przynajmniej konsekwencja w doborze motywów.
A zatem jeśli znów zaczniecie rzewnie płakać nad kondycją świata, bo jeden z waszych ulubionych bohaterów nie będzie już wyglądał dokładnie tak jak wy, to zastanówcie się, czy rzeczywiście jest o co
Tak, jest o co. Nie jest to bowiem tylko jeden z „naszych ulubionych bohaterów”, który nagle przestaje być „nasz” (cokolwiek to znaczy), za to robi się „cudzy” z czysto irracjonalnych powodów, lecz kolejny, jeden z wielu w ostatnich latach podmienianych czy to na babę czy na „czarnoskórego geja”. Pomijam tu już fakt, że najwyraźniej zarówno baby, jak i czarnoskórzy geje muszą być siłą „ratowani” przez białych, heteroseksualnych… Żydów (bo to oni niezmiennie serwują karty w fabryce snów – taki mały paradoks przy całym tym płaczu o braku różnorodności w branży VIP). Najwyraźniej bez procentowej reprezentacji w kinie popularnym podcięliby sobie wszyscy żyły z rozpaczy.
Pomijam też to, że najwyraźniej brakuje pomysłów na stworzenie oryginalnych postaci, własnych historii oraz światów, tylko wszystko to podpina się pod gotowe, odgórnie przeznaczone – jak sam zauważyłeś – dla kogo innego marki, które tym samym tracą własną tożsamość przy zmianie tożsamości głównych postaci (lub odsunięciu ich na drugi plan w ramach walki z fikcyjnym uciskiem, który jest najwyraźniej tak mocny, że aż pozwala na podobne rzeczy cyklicznie i bez konsekwencji).
Pominę w końcu też to, że od dekad istnieją całe nurty kina homoseksualnego, afroamerykańskiego, jak i wielu innych, „poszkodowanych” grup społecznych, z których praktycznie każda ma swoją niszę, swoje własne festiwale (bądź sekcje na festiwalach ogólnych), swoje własne rynki zbytu, swoje własne źródła finansowania oraz swoje własne nagrody**. Grup, które – skoro już przy tym jesteśmy – jeśli chcą naprawdę i na poważnie zasiąść przy okrągłym stole „dla wszystkich”, powinny mieć do zaoferowania coś więcej, niż tylko swoje preferencje seksualne lub kolor skóry; coś, co spodoba się każdemu. Biały heteroseksualny mężczyzna akurat miał (i wciąż ma) do zaoferowania naprawdę wiele, bo to on dał ci twój ulubiony film, twoją ulubioną scenę, dialog, postać, kino, itp., itd.. A co, poza pretensjami, wnieśli do niego pozostali w ostatnich latach?
Jakby zresztą nie było rzeczony trend wpisuje się w znacznie szerszy kontekst, w którym czarni mogą bezkarnie strzelać do policji na ulicach, a lesbijki, feministki i synowie Syjonu wypisywać na oficjalnych kontach społecznościowych, że biali mężczyźni powinni wyginąć lub zostać zabici. I nie, żadnej z tych rzeczy sobie nie wymyśliłem. To wszystko dzieje się tu i teraz, nasilając z każdym dniem i radośnie przelewając się również na filmowe kadry.
No i skoro już przy tym jesteśmy, to Superman – bo od niego w ogóle się zaczęło – bynajmniej nie wygląda tak jak ja (i nie mówi po polsku – a przecież tak potrzebny jest nam, Polakom, jakiś bohater!). I bardzo dobrze. Bo nie po to chodzę do kina, żeby oglądać siebie oraz ulicę za oknem. I nie tego oczekuję od przybysza z innej planety – a już zwłaszcza od gościa silniejszego od lokomotywy i szybszego od kuli, która jednocześnie go się nie ima. Gościa, który stanowi fikcyjnego, kompletnego Übermenscha. Wyidealizowany obraz istoty ludzkiej – jej zaprzeczenie, dzięki któremu twórcy spoglądają na naszą (czyt. ziemską) rasę z obcej perspektywy. Perspektywy, która pozwala się pochylić nad nami samymi i czegoś o nas samych nas nauczyć, a przy okazji także pośmiać się z naszych niedoskonałości, przywar oraz ukazać nasze małe problemy w karykaturalnym i zarazem pobłażliwym ujęciu, jak i w starciu z kosmicznym ogromem.
I tu mamy zwrot akcji, gdyż dalej Filip próbuje odwrócić percepcję, którą sam wcześniej uskutecznił.
pisanie, że w takim razie czekacie na białego aktora w roli Czarnej Pantery, nie jest specjalnie mądre (a już na pewno nie oryginalne). Kolor skóry Czarnej Pantery ma istotne znaczenie dla tego bohatera i i łączy się z jego genezą jako dziedzica tronu izolującego się kraju czarnej Afryki.
To ciekawe, bo kolor większości białych postaci – a przynajmniej tych najważniejszych ikon popkultury, do których dołączyła niedawno znamienita Czornoja Wdo… ekhm Pantera – wynika dokładnie z tego samego: genezy, która ma istotne znaczenie dla danego bohatera. Dlatego Bond nie może być ani czarnym gejem, ani kobietą, a Holly Golightly nie była by warta funta kocich kłaków, gdyby przerobić ją na rudą Azjatkę (albo heteroseksualnego faceta jeśli już przy tym jesteśmy). Swoją drogą MJ w wykonaniu Zendayi kompletnie zatraciła istotę oraz charakter oryginału – jest to po prostu zupełnie inna osoba o tym samym przydomku.
Z tą Afryką też bym nie przesadzał. Powstały bowiem w tych samych czasach, co ostatni syn Kryptona, Phantom wrzuca pośród czarne plemię właśnie białego, heteroseksualnego gościa w trykocie i każe mu wykonywać cuda. Podobnież i Tarzanowi nie były pierwotnie przeznaczone banany na śniadanie. Te przykłady można oczywiście mnożyć. Clou jest tu jednak takie, że skoro wedle woli możemy sobie dowolnie zmieniać świat białego człowieka, to Czarna Pantera tym bardziej nie powinna być nietykalnym tabu. Szczególnie, że współczesna Afryka jest w dużym stopniu splamiona krwią białego człowieka (może nawet bardziej niż Ameryka i Europa czarnego). No i w przypadku tej postaci działa podobny kod, co w przypadku człowieka z S na klacie: specyficzny strój-symbol (w którym, w przeciwieństwie do Supermana, skryć się może tak naprawdę każdy – nawet… Peter Parker 😉 ) oraz walka o określone wartości danej cywilizacji, jak i chęć utrzymania tejże we względnym pokoju i jednym kawałku.
Kończąc warto by tu podkreślić jeszcze parę niezwykle ważnych detali, które Filip przemilczał. Po pierwsze Kal-El na planecie Ziemia był po prostu sobą, a nie żadnym bojownikiem o cokolwiek. I nawet mając taką niezwykłą przewagę nad… praktycznie całą naszą cywilizacją (rozbitą na kilka mniejszych), nie tylko nie wszedł do niej z butami niczym uchodźcy do Teksasu, ale też dostosował się do panujących tam zasad, których to ostatecznie zaczął bronić. W międzyczasie skutecznie wtopił się w tłum, na co dzień… udając kogoś, kim nie jest, a co za tym idzie respektując ludzi wokół, na których mógłby mieć przecież super wyjebane***. I bardzo mi przykro, ale, mimo najszczerszych chęci, nie widzę podobnej pokory u podstaw lewackiej rewolucji, którą jedyne, na co stać, to kolejne podmianki – bez ładu i składu, najczęściej wypaczające sens bądź charakter oryginału lub po prostu przeczące jakiejkolwiek logice.
A ponieważ sprawa jest iście dziecinna, taką więc analogią zakończę cały ten zgiełk. Zatem tak – jako biały, heteroseksualny chłopiec mam dużo zabawek. Mam ich dużo, ponieważ moi przodkowie ciężką pracą (a niekiedy także i własną krwią) zadbali o bogato zaopatrzony sklep z zabawkami. Nie mam problemu z dzieleniem się nimi z innymi dziećmi – niezależnie od tego, jak odmiennymi ode mnie – które zechcą wejść do mojej piaskownicy. Kiedy jednak notorycznie i bez pytania zabierają mi one kolejne zabawki, zdejmują im ubranka, przemalowują je lub niszczą, a przy okazji sikają mi na piasek, to nie pozostaje mi nic innego jak lecieć z płaczem do mamy, bo najwyraźniej dorastam ze złodziejami, których nie tylko nie stać na własne, równie fajne zabawki, ale też – a może przede wszystkim – samodzielną inwencję.
P.S. Dobry żart to śmieszny żart – a to w kogo celuje, czy kogo obraża nie stanowi o jego jakości, ani tym bardziej o jakiejkolwiek fobii czy nienawiści do innych. No bo jeśli tak, to do której kategorii zaliczyć żarty o Polakach tworzone przez Polaków?
P.S. 2. Czekam na film, w którym Scarlett Johansson wciela się w osobę transpłciową, bo ma talent, chęci i jest to jej zawód do cholery.
* – z ciekawości sprawdziłem i w Polsce niecałe 5% populacji identyfikuje się jako LGBT. W Wielkiej Brytanii jest to zaledwie 3%, a w USA jest to około 6% (przy założeniu, że część osób nie udzieliła odpowiedzi w ogóle, a część mogła skłamać w którąkolwiek stronę). Rozbijając to na grupy, to prym wiedzie wygodna biseksualność, a następnie homoseksualność. Z której strony by nie spojrzeć, są to liczby na tyle małe w skali całej populacji, że nawet gdyby superbohaterowie byli prawdziwi, to statystycznie byłoby trudno o przydział jakiegoś do ekipy Avengers.
** – jakoś nie wyobrażam sobie, żeby coś podobnego mogli stworzyć na wyłączność biali, heteroseksualni faceci. Ból dupy, płacz o rasizm i wykluczenie byłby wtedy nieskończony. Wszak nawet o prawdziwy klub gentlemanów jest dziś niezwykle trudno.
*** – swoją drogą Superman mający jako Clark Kent zupełnie inny kolor skóry od swojego naturalnego, to bardzo ciekawy pomysł (jakkolwiek mogący wprowadzać narracyjny chaos w głowy widzów i stwarzać problem z castingiem).