O przegadaniu popkultury
Zostawcie Titanica, czyli o przegadaniu popkultury.
„Prometeusz” Ridleya Scotta nie rozsadził umysłów tym wszystkim amatorom SF czerwieniącym się na widok chociażby nowego klipu promocyjnego, a co mówić wyszukanej kampanii marketingu wirusowego. Według zachodnich recenzentów okazał się filmem solidnym, ale nawet nie zbliżającym się do legendy „Obcego”. Jak jest naprawdę, przekonamy się w Polsce niedługo. Malkontenci, którzy od początku wieszali psy na projekcie, z nieskrywaną satysfakcją wskazują, że prequel, który nie jest prequelem, ale nim jest (sam Scott solidnie zamieszał w tej sprawie), tylko kontynuuje to, co zapoczątkowano podczas czwartej odsłony serii „Alien”, mianowicie – gwałt na solidnej, ciągle wypełnionej potencjałem marce. I choć James Cameron w „Aliens” oraz David Fincher w „Alien 3” udowodnili, że z oślizgłego tworu koszmarów H.R. Gigera ciągle spływa żrący kwas, dzień, w którym „przegadany” zostanie ksenomorf, będzie smutny, bo „przegadanie” w popkulturze rzadko przynosi coś dobrego.
Spoilerów nie będzie, ograniczmy się do tego, że „Prometeusz” żeruje na wszchtajemnicach kina science fiction. Kim są space jockeye, których szczątki odnajduje Ripley i reszta brygady w „Ósmym pasażerze Nostromo”? Kto stworzył kultowych obcych? Kultowca z uniwersum filmowego poznać łatwo. Nie wiadomo, skąd pochodzi, nie wiadomo tak do końca, jakie są jego motywacje, a w swoich działaniach jest wręcz ekstremistą, jak Kierowca z nagrodzonego „Drive”. Refleksje na temat kultowców zazębiają się nieco z odpowiedziami na pytanie, czemu lubimy czarne charaktery. Tajemnica. To tajemnica jest w nich najciekawsza. Zastanówmy się, czy Joker z „Mrocznego rycerza” wydawałby się choć w połowie tak interesujący, gdyby podczas wymachiwania nożem opowiadał oficjalną wersję swojej przeszłości, np. tę o ojcu alkoholiku. Christopher Nolan wiedział, że jego Joker przejdzie do panteonu postaci „koszulkowych” (takich, które masowo trafiają na t-shirty) właśnie dzięki owej mgle, która przykrywa motywacje, cele oraz powody, dla których szaleniec robi to, co robi. Samo szaleństwo i nieokreśloność powinny zostać jedyną odpowiedzią, niestety nie każdy to rozumie, bo wielu twórcom brakuje Nolanowskiego wyczucia. Dziwne, że nikt tego nie podłapał, wszak Joker i milczący Kierowca byli ostatnio jedynymi postaciami, która mogły równać się ze statusem znanych łotrów oraz antybohaterów z kina lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych.
Pamiętacie, Drodzy Państwo, kiedy przestaliście kochać Hannibala Lectera albo Dartha Vadera? Idę o zakład, że jeśli kogokolwiek porwały perypetie na wskroś złego seryjnego mordercy oraz stróżów prawa, którzy starają się go schwytać, trudno było się oprzeć możliwości poznania dalszych losów kanibala. Kiedy zgodnie ze współczesną psychologią okazało się, że młody Lecter nosi w sobie dziecięce traumy, które są motorem jego krwiożerczości, niezbadane i tajemnicze stało się zwyczajne oraz dopowiedziane. Harris nie poprzestał jednak na łopatologicznej motywacji działań mordercy, on bawił się dalej, dlatego nie wydaje się, aby po książce „Hannibal – po drugiej stronie maski” Lecter potrafił się podnieść i wrócić do krainy niezbadanego oraz – co jest tego następstwem – przerażającego. Podobnie stało się z Deksterem Morganem, wesołym świrusem ze znanego również w Polsce serialu. Wielu fanów przestało śledzić jego losy wtedy, gdy z początku aseksualny Morgan zaczął poznawać uroki życia rodzinnego i miłosnego. Twórcom nie pozostało nic innego, jak wprowadzenie „mrocznego pasażera”, który ponoć mieszka we wnętrzu Deksia. Za późno. Dopowiedziane zostało wszystko; co się stało, już się nie odstanie. A casus sapiącego szatana, Anakina Skywalkera? Nowa trylogia „Gwiezdnych Wojen” oraz poniekąd „Powrót Jedi” pomogły mu nabrać mięsa, stać się czymś więcej niż chodzącą manifestacją czystego zła. Owszem, był bardziej ludzki, widz mógł zacząć się z nim utożsamiać, szczególnie w kwestiach rozerwania między obowiązkami a miłością, jednak Williamsowy „Marsz Imperium” nigdy nie robił już takiego wrażenia, jak w czasach, gdy Vader zjadał planety, nic sobie z tego nie robiąc.
Oczywiście prawa popkultury jedno, a rynek drugie, bo nie można zarzynać tworu, który generuje zainteresowanie, nawet jeśli paradoksalnie wpływa to na jego jakość. Bardzo mało powiedziano o Predatorach w dwóch odsłonach filmu, a po premierze „Alien versus Predator” wiele spraw ciągle pozostało tajemnicą, wałkowano jedynie to, co o kosmicznej rasie wiadomo było dotychczas – są honorowi, lubią polować i mają niezwykle brzydkie mordy. Dopiero niedawno „Predators” Nimróda Antala skutecznie zanudził nas łowcami – ukazał ich planetę, która niewiele różni się od polskich lasów w czasie sezonu grzybowego, przybliżył nieco ich kulturę, obyczajowość. Niby niewiele, a jakoś nikt na forach internetowych nie tęskni za kolejnymi predatorskimi filmami.
Trudno wyobrazić sobie rasę bardziej tajemniczą niż ksenomorf. W jego ciele pływa kwas zamiast krwi, na jakiej nieprzyjaznej planecie potrzebne jest aż takie ewolucyjne udogodnienie? Czy aby kosmita nie pochodzi z najgłębszych czeluści piekieł? A jego cykl reprodukcyjny, który wydaje się mieć na celu tylko jedno – jak najszybsze rozmnożenie i rozprzestrzenienie się rasy? A to, że idealnie czuje się on w miejscu, gdzie – jak głosi tagline pierwszego „Obcego” – nikt nie usłyszy Twojego krzyku? Czemu morduje, wszak w filmie nie pokazano, aby obcy żywił się ludzkim mięsem? To nie są pytania, to są cechy filmowego kultowca, panie Scott. Nie „przegadajmy” popkultury.