NIE CZAS UMIERAĆ w końcu w kinach. Czy to KONIEC PANDEMII w Hollywood?
Niższa półka #5: Uczyńmy premiery znowu wielkimi
Jechałem ostatnio do pracy, powoli wlekąc się przez trójmiejskie korki, kiedy znudzony, stojąc na kolejnych światłach, rozejrzałem się dokoła. Nagle mój wzrok zawiesił się na potężnym billboardzie: jak zawsze przystojny i elegancki James Bond, obok napis „Nie czas umierać” i data 1 października. Dopiero po chwili bezmyślnego wgapiania się w ten obrazek, dotarło do mnie, że w tym tygodniu naprawdę zobaczę na wielkim ekranie kolejną odsłonę przygód agenta 007. Ogarnęło mnie wzruszenie.
Dwudziesta piąta odsłona Bonda przeszła wyjątkowo długą drogę. Pierwotna premiera tego odcinka zaplanowana została na październik 2019 roku, wtedy reżyserem widowiska miał być jeszcze Danny Boyle. „Różnice twórcze” doprowadziły jednak do rezygnacji reżysera Trainspotting. Kiedy produkcja trafiła w ręce Cary’ego Fukunagi, wyznaczono luty 2020 roku jako nową datę premiery, a chwilę później zmieniona została ona na kwiecień tego samego roku. Wtedy wydarzyło się coś, o czym z pewnością nasze dzieci będą uczyły się na lekcjach historii i wiedzy o społeczeństwie: COVID-19. Pandemia wymusiła zamknięcie kin i serię kolejnych przesunięć. Listopad 2020. Kwiecień 2021. W końcu październik 2021. Po sześciu przesunięciach premiery i półtora roku pandemicznego życia Nie czas umierać trafiło na wielkie ekrany.
W moim odczuciu to moment symboliczny. Film Fukunagi był pierwszym międzynarodowym blockbusterem, którego premiera nie odbyła się ze względu na koronawirusowe obostrzenia. Niemal ironicznie wymowny tytuł NIE CZAS UMIERAĆ rozpoczął erę w Hollywood, w której rzeczywiście producenci podporządkować musieli się nowym zasadom, w ramach których decyzją światowych rządów kina przestały być ogólnie dostępne, bo… nie czas (w nich) umierać.
Teraz film w końcu trafia do kin. Bez premiery hybrydowej, bez przeniesienia się do streamingu, bez kolejnych przesunięć. W starym stylu. Z biletem w ręku będziemy mogli usiąść w wypełnionej zgiełkiem i pachnącej popcornem sali. Po serii reklam batoników i zwiastunów kolejnych premier światła ostatecznie się wygaszą, a na wielkim ekranie pojawi się Daniel Craig, aby ostatni raz oddać w charakterystycznym openingu strzał w kierunku widowni. Nie czas umierać, kochani. Czas uczynić premiery znowu wielkimi.
Pamiętacie zapewne zeszłoroczne wakacyjne luzowanie obostrzeń. Wirus był w odwrocie, jak powiedział klasyk, życie pozornie wracało do normalności. Warner Bros. najpierw zdecydował się wprowadzić do kin, jak się wydawało, murowany hit – Tenet, nowy film Christophera Nolana. Okazało się jednak, że nowego widowiska Brytyjczyka nikt nie chce oglądać. Studio podjęło kolejną decyzję: wszystkie ich największe premiery będą miały premierę hybrydową, na świecie w kinach, w USA również na platformie HBO Max. Na podobny krok zdecydował się Disney. Nie spodobało się to ani reżyserom, ani gwiazdom filmów. Głośno swoją dezaprobatę wyraził Denis Villeneuve, reżyser Diuny, który jasno dał do zrozumienia, że jego film zasługuje na obejrzenie go w kinie. W podobnym tonie wypowiadał się wspomniany już Nolan, który ostatecznie przerwał wieloletnią współpracę z Warner Bros., przeniósł się do Universala i podpisał z konkurencją kontrakt, który nie pozwoli studiu na wypuszczenie jego kolejnego filmu w ramach tzw. premiery hybrydowej. O krok dalej poszła Scarlett Johansson, pozywając Disney za finansowe straty, które miała ponieść ze względu na możliwość obejrzenia Czarnej Wdowy na platformie Disney+ (aktorka i Myszka Miki właśnie podpisały ugodę, spór milionerów dobiegł końca).
W drugiej połowie tego roku sytuacja jest zupełnie inna. Powszechnie dostępne są szczepionki przeciwko koronawirusowi, a ludzie wyraźnie już mają dość życia w zamknięciu. Kolejna po Czarnej Wdowie superprodukcja Marvel Studios, Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni, zerwała z hybrydowym eksperymentem i trafiła ekskluzywnie do kin. Okazała się hitem tak potężnym, że konkurencyjne Sony przestało (jeśli wierzyć plotkom) myśleć o kolejnym przesunięciu sequela Venoma, a nawet przyspieszyło jego premierę. Disney z kolei ogłosił, że wszystkie jego tegoroczne premiery będą już zarezerwowane dla kin, a nie tak dawno szef Warnera głośno dywagował nad słusznością ich decyzji o dzieleniu tytułów między multipleksy a streaming.
I powiem szczerze i wprost: bardzo mnie to cieszy. Jest w tym może jakiś snobizm, jest w tym może jakieś wewnętrzne boomerstwo, ale premiera kinowa to jednak premiera kinowa. Ekscytacja związana ze zbliżającą się datą seansu. Rezerwacja biletu. Fizyczne podniesienie się z kanapy i wizyta w ulubionym kinie. Odczekanie kolejnych reklam. W końcu podróż między kinem a domem, która daje chwilę na przemyślenie tego, co właśnie się obejrzało, zrecenzowanie filmu przyjaciołom, może wspólne pójście na kolację. Bez pauz. Bez problemu ze światłem przebijającym się przez rolety. Bez spoglądania na smartfon. Bez przyciszania, bo za głośno. Bez pogłaśniania, bo za cicho. Bez parzenia herbaty w 30 minucie. Bez przerwy na siku po pierwszym kwadransie. To magia kina, którą pokochałem i wciąż kocham.
Naiwnie może, ale wierzę, że fakt, że dzisiaj zobaczę na wielkim ekranie Nie czas umierać, kończy pewną smutną erę. Naiwnie cieszę się, że w końcu będę mógł znów ekscytować się premierami bez rozmyślania, czy na pewno zaplanowana data projekcji dojdzie do skutku.
No i nie wiem, może się zaszczepcie, niezaszczepieni, i nie zepsujcie mi grudnia, w którym planuję jednego dnia obejrzeć trzeciego Spider-Mana i czwartego Matriksa (!).