SHANG-CHI I LEGENDA DZIESIĘCIU PIERŚCIENI. Zabrakło zapału
Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to 25. (!) film Kinowego Uniwersum Marvela, w tym roku szósta premiera produkcji Marvel Studios, w tym druga filmowa, a pierwsza ekskluzywnie zarezerwowana dla kin. Jak zatem wypadł powrót rozrywkowego giganta do realiów zbliżonych do tych sprzed pandemii? Średnio. A szkoda, bo zaczynało się bardzo obiecująco.
Najnowsza odsłona Kinowego Uniwersum Marvela przedstawia nam zupełnie nową w tym świecie postać, tytułowego Shang-Chi. W swoim pierwszym filmie młody mężczyzna musi zmierzyć się z trudną przeszłością i skonfrontować z własną rozbitą rodziną po tym, jak zostaje wciągnięty w intrygę tajemniczej organizacji – Dziesięciu Pierścieni.
To, co widać już po kilku minutach filmu, to fakt, że twórcy wyraźnie mieli na niego pomysł. Po pierwsze dużo bardziej zainteresowani są tworzeniem własnego uniwersum niż ślizganiem się po elementach świata rozpoczętego Iron Manem z 2008 roku. Otwierają przed nami drzwi do zupełnie nowej superbohaterskiej mitologii, a do reszty produkcji Marvel Studios nawiązują w pojedynczych, ledwo zauważalnych dialogach (i – trochę w opozycji do tego, co piszę – wciskając aż trzy kuriozalne cameo). Bardzo konkretny wydaje się też trzon opowiadanej historii. Wszystko tutaj kręci się wokół relacji rodzinnych, mierzenia się z rolą dziecka, małżonka, rodzica, konfrontowania z własnymi korzeniami. Dość ciekawie i niespodziewanie scenarzyści portretują problem trzydziestoletnich milenialsów zagubionych w dorosłym życiu, niepotrafiących sprostać społecznym i rodzinnym oczekiwaniom. Sprawnie twórcy wchodzą również w konwencję dalekowschodniego kina kopanego.
Niestety, prosty, ale naprawdę w ramach uniwersum Marvela świeży koncept wyjściowy nie dał scenarzystom paliwa na cały skrypt. Gdzieś w drugiej połowie filmu, kiedy przed widzem odkrywane są kolejne karty, całość traci energię, rozpoczęte wcześniej wątki nie wybrzmiewają z odpowiednią siłą, magiczny świat, który odkrywamy wraz z bohaterami, przedstawiony jest w sposób niebudzący większych emocji, a ciekawie rozrysowanym relacjom między postaciami brakuje wyraźnej puenty. Trudno też dostrzec w tytułowym bohaterze protagonistę, który przeszedł w filmie jakąś drogę.
Zmęczenie to widać nawet w scenach akcji. Te początkowe robią naprawdę duże wrażenie. Są dobrze zaplanowane i bardzo satysfakcjonujące. Gdyby nie niezrozumiała niechęć Marvel Studios do bardziej wyraźnej palety barw, większego kontrastu obrazu, dłuższych ujęć czy bardziej charakterystycznej muzyki, to o kilku sekwencjach mogłoby być w kontekście tegorocznego kina akcji naprawdę głośno. Znów, niestety, w trakcie filmu ewoluują one w nieznośne papki z efektów komputerowych i aktorów zagubionych na green screenie. Dość powiedzieć, że pierwsza scena akcji filmu z udziałem tytułowego bohatera (znana z promocji filmu sekwencja w autobusie) jest o niebo ciekawsza od jego finałowej konfrontacji.
To, co bez wątpienia sprawia, że film nawet w największych mieliznach nie pozwala całkowicie odrzucić od siebie widza, to naprawdę udana galeria bohaterów i charyzmatyczny zespół aktorski. Od protagonisty, poprzez jego przyjaciółkę czy siostrę, po głównego antagonistę, każda postać intryguje, a jej działania są dobrze umotywowane. Sercem produkcji pozostaje relacja Shang-Chi z Katy. Dobrze widzieć w kinie rozrywkowym przyjaźń damsko-męską bez romantycznego podtekstu, a Simu Liu i Awkwafina spisują się tutaj naprawdę bez najmniejszego zarzutu.
Nie miałem wobec Shang-Chi i legendy dziesięciu pierścieni (kocham ten B-klasowy tytuł!) żadnych oczekiwań. Pozytywnie zatem zaskoczyła mnie pierwsza połowa seansu, a następnie rozczarowała bardzo sztampowa druga. Koniec końców to całkiem niezły blockbuster, który mógł być jednak dużo lepszy, gdyby tylko twórcom wystarczyło zapału na pełne dwie godziny produkcji.
Z chęcią zobaczę jednak sequel i udział postaci granej przez Simu Liu w innych produkcjach Marvela. Potencjał jest tu bez wątpienia duży, a dwie sceny po napisach końcowych (zostańcie w kinie do samego końca!) rozbudziły mój apetyt na więcej.