Możesz KOCHAĆ kino i NIE LUBIĆ o nim rozmawiać
Jakiś czas temu dowiedziałem się od kolegi, że nasz wspólny znajomy określił mnie w mniej więcej ten sposób: „Dużo ogląda, ale jak już trzeba coś o kinie powiedzieć, to nie bardzo”. W pierwszej chwili zrobiło mi się trochę przykro, wkrótce nadeszła jednak refleksja – być może coś w tym jest. Od niepamiętnych czasów wstydziłem się przecież wystąpień publicznych, nie lubię zwracać na siebie uwagi i zabierać głosu na forum, zwłaszcza, gdy na sali znajduje się więcej niż kilkanaście osób. Generalnie rzecz biorąc, uchodzę za osobę raczej nieśmiałą. W związku z tym niezwykle rzadko wygłaszam płomienne tyrady dotyczące obejrzanych filmów, dzieląc się wrażeniami z moimi znajomymi. Czy to sprawia, że mniej kocham kino od tych, którym po wyjściu z sali nie zamykają się usta? Czy miłośnik ruchomych obrazów musi umieć i lubić rozmawiać o filmach?
Ktoś powie, że tak, filmoznawca, aspirujący krytyk filmowy powinien opanować sztukę nie tylko myślenia i pisania, ale również mówienia o kinie. Dlaczego? Ano dlatego, że słowo pisane, czy chcemy tego czy nie, powoli wymiera. Badania czytelnictwa nie pozostawiają złudzeń – coraz mniej Polaków sięga po książki, artykuły naukowe etc., zadowalając się telewizją, nagłówkami, ewentualnie krótkimi materiałami wideo w internecie. Biblioteki odwiedzają już chyba tylko studenci, i to jedynie w przypadku, gdy zadany na zajęcia tekst nie jest dostępny w internecie. Czasopisma oraz portale o tematyce filmowej czytane są zaledwie przez garstkę zainteresowanych kinem osób – powoli wychodzą z mody. Znacznie liczniejszą widownię przyciągają krótkie recenzje w formie wideo, często nagrywane na szybko, kilka godzin po seansie. Coraz większą popularnością zaczynają cieszyć się internetowe podcasty. Krótko rzecz ujmując: ludzie wolą dziś o filmach SŁUCHAĆ, a nie o filmach CZYTAĆ.
Cóż jednak z tego, jeżeli ja nie lubię o filmach rozmawiać? Jeżeli czuję się niekomfortowo w towarzystwie osób, które od razu po seansie zasypują mnie pytaniami pokroju: „I jak tam? Jak wrażenia? Co sądzisz? Podobało się?”. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że często nie czekają nawet na odpowiedź, tak naprawdę nie zależy im na poznaniu twojego zdania. Zadają pytanie tylko po to, aby dać sobie prawo do wygłoszenia własnej opinii. W otoczeniu takich ludzi czuję się jak Holden Caulfield z (wiecznie aktualnego) Buszującego w zbożu podczas przerwy w teatrze: „Po pierwszym akcie wyszliśmy razem z całą gromadą bufonów na papierosa. Ale tam dopiero było zadęcie! W życiu nie widzieliście tylu szpanerów, każdy z nich kopcił jak komin i usiłował na cały głos wyrazić swoją opinię o sztuce, żeby wszyscy mogli go słyszeć i podziwiać, jaki to błyskotliwy facet z niego”1.
Trochę lepiej odnajduję się w rozmowach odbywających się już jakiś czas po wyjściu z kina. Mogę zebrać myśli, zapoznać się z opiniami osób, które uważam za autorytety, i skonfrontować ich spostrzeżenia z moimi prywatnymi wrażeniami. Potrzebuję czasu, żeby wyrobić sobie zdanie. Nie zmienia to jednak faktu, że niejednokrotnie brakuje mi odwagi, aby podzielić się jakąś refleksją na zajęciach czy w grupie znajomych z kierunku. Boję się, że zostanę zakrzyczany przez osoby, które osiągnęły mistrzostwo w autopromocji, operowaniu skomplikowanymi pojęciami i żonglowaniu brawurowymi porównaniami, czasem zupełnie wyssanymi z palca. Z drugiej strony panicznie lękam się popadnięcia w banał – powtarzania tzw. oczywistych oczywistości, które moi wykształceni i oczytani koledzy skwitują ironicznymi uśmieszkami albo, co chyba jeszcze gorsze, wymownym milczeniem. Przypomina to trochę najgorsze reminiscencje ze szkoły podstawowej – sytuację, w której poślizgnąłeś się na jakiejś strasznej głupocie, rozwiązując zadanie przy tablicy, a cała klasa wybuchnęła śmiechem na widok twojego idiotycznego błędu. Upokorzenie, tego boję się bardziej niż kolejnych Gwiezdnych wojen.
Dlatego właśnie nie lubię rozmawiać o filmach. Uwielbiam o nich pisać, uwielbiam o nich czytać i uwielbiam o nich myśleć, zmierzając na uczelnię, przewracając się na trzeszczącym łóżku albo biorąc gorący prysznic (ta ostatnia czynność jest zdecydowanie najprzyjemniejsza). Podejrzewam, że nie jestem odosobniony w moim podejściu do tego tematu – pamiętajcie, możecie kochać kino i nie lubić o nim rozmawiać. Koniec końców oglądamy filmy nie dla poklasku i aprobaty wszystkich dookoła, ale dla siebie, aby poszerzać swoje horyzonty i przeżywać przed ekranem autentyczne emocje. Przynajmniej tak powinno to wyglądać.
1 J.D. Salinger, Buszujący w zbożu, tłum. Magdalena Słysz, Warszawa 2017, str. 183.