Mój Superman
Superman to mój ulubiony koksu komiksowy, bodajże pierwszy superbohater, którego przygody poznałem. Oczywiście przez lata, podobnie jak popkultura, zapomniałem, czemu właśnie jego można było uznać za najlepszego. Przyszły bowiem Punishery, zapijaczone Tony Starki, psychicznie rozszarpane Hulki. Do Supermana wracam jednak często – nie chodziło nigdy o zdolności ani jakiś bunt wobec gloryfikacji zła lub chociażby relatywizmu moralnego. Superman, wiadomo, to dobry harcerzyk, pozornie bez skazy, ale to tylko pobieżna ocena. Wiem, czemu uwielbiam Supermana, ale o tym za chwilę.
Batmobil wchodzi driftem w zakręt z zawrotną prędkością. Przypieprza bokiem w majestatycznie stojącego Człowieka ze Stali. Ten oczywiście ani drgnie, więc Mroczny Rycerz odbija się jak piłeczka i wpada w jakieś beczki z paliwem. Sorry, panie, ale niestety, wynik egzaminu z manewrów na placu – negatywny. Superman tymczasem zmierza w jego stronę, gniewnie wyrywa mu pół samochodu, grozi, a następnie niczym jakiś buc na wiejskiej zabawie, odwraca się plecami, nie odpowiadając na pytanie Nietoperza. Brzmi jak coś wyjętego z kontekstu, fanfilm albo parodia relacji tych dwóch herosów? Nie, to fragment promocyjny ze zbliżającego się filmu Zacka Snydera. A kij z nimi. Niech na siebie krzyczą i robią marsowe miny, widocznie początki ich przyjaźni były trudne jak u Tango i Casha. Może będzie po bożemu, ale w tym, że nowoformujący się świat DC już nam Supermana dał, tkwią moje obawy. To był chłop mocno cierpiący i skonfliktowany z ludzkością, przynajmniej na początku. To nie jest mój Superman.
W komiksie mam dwa ulubione fragmenty z Supermanem. Jedna pochodzi z wersji zbiorczej „Śmierć i powrót Supermana”, w której nasz bohater powraca po uznaniu go za zmarłego. Niestety, Kal-El nie ma tutaj mocy, dopiero mu się ładuje ciało energią słoneczną, ale i tak skurczybyk nie odpuszcza, przyłączając się do innych trykociarzy próbujących uratować świat. Przez całą tę przygodę przypomina niedowiarkom i rynkowi opowieści obrazkowych (mało kto wierzy, że ten cudownie „wrócony” Superman to Superman), na czym polega siła jego mitu. Jest ciepły. Odważny. I na luzie, i z powagą. Międzyczasie przeliże się z Lois i nawet przyzna do swoich ograniczeń. Staje w obronie innych i rusza do akcji zupełnie bez osobistej motywacji, jest bowiem bohaterem wolnym od pobudek egocentrycznych, w dorosłym życiu nie cierpi z powodu braku akceptacji. Każdego swojego wroga traktuje z powagą, a przecież znamienne jest, że jego arcynemezis to przecież „tylko” miliarder-geniusz. Superman nie musi też nosić na swoim krzyżu trosk całego świata. Nie musi, tylko chce. On zresztą niewiele musi, oprócz bycia wolnym od wielu ludzkich przywar.
Wyjątkowość tej figury świetnie zauważa Max Landis, młody jeszcze scenarzysta filmowy i komiksowy, mówiąc, że naturalnym wyborem dla człowieka, który potrafi wszystko oraz nie boi się już niczego, jest bycie wolnym od mroków duszy. Tak być po prostu musi, bo co jest po drugiej stronie? Całkowita negacja ontologiczna? Samowolka? Na pewno zgodziłby się z tym Lucas, który właśnie strach i brak wiary w swoje siły uczynił powodami upadku Anakina Skywalkera. Człowiek, który nie boi się o swój los, zrobi wszystko, aby inni też się nie bali, a przynajmniej chcę w to wierzyć.
W serii komiksowej „Infinity Crisis” wśród protagonistów walczących ze złem jest również Superboy, pełny kompleksów klon największego herosa, który żyje z przeświadczeniem, że jest tylko gorszą wersją. Jego historia zbudowana jest na bardzo solidnej motywacji – poczuciu niższości. Mimo buńczuczności, niepokory, niepewnosci (cech bardzo ciekawie rozwiniętych fabularnie, gdy okazuje się, że połowa genotypu tego „eksperymentu” pochodzi od wroga Supermana, Lexa Luthora; tak wiem, brzmi jak opera mydlana), postać tak umiera ze łzą w oczach, na ramionach ukochanej. Dziewczyna mówi coś w stylu – „Uratowałeś ich, uratowałeś ich wszystkich”, a w odpowiedzi otrzymuje „Tak, wiem. Zajebiście, nie?”. I być może na wyrost zaryzykuję twierdzenie, że w tym niedoskonałym, mniej potężnym klonie jest więcej z Supermana niż w tym, co serwuje nam ostatnio wielki ekran. Gdybym zobaczył w epilogu “Man of Steel” dumnego, uśmiechniętego Clarka, mówiącego, że w sumie to kocha ludzkość, a nie tylko trzyma z nimi na razie sztamę, moja wizja tej postaci nabrałaby kilku grymasów Hanry’ego Cavilla.
Chciałem się z Państwem podzielić tą refleksją z dwóch powodów: jestem zmęczony już tym wytartym toposem bohatera strapionego. Nie chcę smętnego Supermana, który biega po ekranie, próbując z całych sił i być może z jakichś egoistycznych pobudek być dobry, nie zabijać, żyć właściwie, utrzymać konsekwencję w manifestowaniu swojej wszechpotężności. I chcę jeszcze, aby Państwo po moich słowach zamknęli oczy i wyobrazili sobie Supermana. Ta istota uśmiecha się i mówi: „tak, byłem pierwszy, ale to nie jest powodem mojej wielkości”. A, last but not least, jest rewersem Batmana i jeśli nawet nie łączy ich jeszcze szczególna zażyłość – podaje mu rękę, gdy ten wpieprza się swoją furę w jakiś płot. Bo tak wypada.