Miękka rura BEN-HURA, czyli pierwszy zwiastun czegoś, na co nikt nie czekał, a i tak powstało
No i stało się! Po latach przygotowań, po wielu zapowiedziach, po kilku kupionych mistrzostwach świata i aferach budżetowych w końcu padł kolejny bastion, w końcu dostaliśmy Ben-Hura rodem z MTV! [nie klaskać!] Tylko tak bowiem można podsumować poniższą tragedię, bynajmniej nie szekspirowską. Co prawda to tylko zwiastun, do wakacyjnej premiery można poprawić wiele rzeczy, w tym trącące tandetą efekty specjalne. Czas nie zatuszuje jednak ani złego aktorstwa, ani słabego castingu (Jack Huston i charyzma nie stoją obok siebie, a Morgan Freeman już chyba sam dla siebie jest nudny), ani tym bardziej kiepskiego scenariusza i, co gorsza, kompletnego niezrozumienia historii.
W poprzednim, kanonicznym już dziś remake’u (wszak pierwszy raz kino zaadaptowało Ben-Hura już w latach 20. poprzedniego stulecia), tym z Charltonem Hestonem, bynajmniej nie chodziło o pojedynki w akcie zemsty na wielkiej arenie. To była jedynie wisienka na torcie, creme de la creme wspaniałej, epickiej opowieści uderzającej i owszem w miłość, przyjaźń, ale też w politykę, wiarę, przeznaczenie. To film wielopoziomowy, który imponował (i w sumie wciąż imponuje, wszak nic się nie zestarzał) nie tylko przepychem realizacyjnym, ale też, a raczej głównie, wspaniale rozpisanymi postaciami z niepodrabialną chemią między nimi. To film wspaniały tak aktorsko, jak i technicznie, nie bez kozery nagrodzony 11 Oscarami i trwający aż cztery godziny.
Nic z jego chwały nie znajdziemy w poniższej zajawce, która co najwyżej straszy chuderlawym Messalą, CGI akcją i montażem treningowym a la Rocky. Ot, typowe “łup! bam! bum! jestę Ben-Hur”. No ale tak to jest, gdy na stołku reżyserskim sadza się kolesia od Abrahama Lincolna: Łowcy wampirów i daje mu się budżet… właściwie to nie wiadomo jaki, bo póki co ta informacja nie wyciekła. Poważnie się jednak zdziwię, gdyby całość trwała dłużej jak 90 minut i kosztowała więcej, niż seriale Netfliksa. Zresztą ostatnio Judę mogliśmy oglądać właśnie na małym ekranie, w europejskiej mini-serii z 2010 roku i ze zdecydowanie ciekawszą obsadą. Względem niej sam wyglądający jak teatr telewizji pomysł Paramountu, by znów dać widzom coś, co nijak ich nie zaskoczy, wydaje się jeszcze bardziej poroniony.
Cóż, patrzcie i płaczcie: