Kino silniejsze niż śmierć?
Śmierć to najbardziej naturalne doświadczenie w życiu. A jednak jest jedynym tabu, które pozostało do złamania. Na temat śmierci prawie nikt nie rozmawia z dziećmi, choć na wszystkie inne się je uświadamia. Dorośli często nie potrafią poradzić sobie z umieraniem rodziców, choć to oczywiste, że ci nie będą żyć wiecznie. Zamiast dzielić się swoimi doświadczeniami ze śmiercią, ludzie najczęściej nie chcą o niej słyszeć, a w każdym razie nie naprawdę. Uciekają w popkulturę, gdzie trudne tematy można przepracować, nie wychodząc poza własną strefę komfortu.
Kino silniejsze niż śmierć
Kino oferuje izolację od świata w ciemnej sali, gdzie nawet w tłumie każdy może być sam na sam ze sobą. Śmierć to jeden z najciekawszych tematów dla sztuki filmowej, od Ingmara Bergmana po Tima Burtona i produkcje Disneya. Ta różnorodność w sposobie przedstawiania śmierci ma walor terapeutyczny. Wprawdzie filmy nie przygotują nikogo do przeżycia utraty bliskich, ale mogą pomóc oswoić się z nią po fakcie. Dla rodziny i przyjaciół zmarłego pogrzeb to przecież dopiero początek przeżywania straty. Ponadto po takim doświadczeniu oglądanie śmierci w filmie nabiera nowego znaczenia. Wcześniej, kiedy umieranie było jedynie zjawiskiem abstrakcyjnym, trudniej było utożsamić się z poczuciem straty bohaterów. Za to znając ten stan, możemy dokładniej przeanalizować zachowanie postaci, a nawet ocenić aktorstwo lepiej niż do tej pory. Z każdym kolejnym seansem coraz bardziej naturalne staje się porównywanie swoich uczuć z tymi oglądanymi na ekranie. Zbieranie takich wrażeń może doprowadzić do wniosku, że w swojej naturze kino jest silniejsze niż śmierć. Dzięki niemu możemy jedno mocne doświadczenie obejrzeć przez pryzmat innych żyć, nawet jeśli udawanych.
Jeden człowiek może wielokrotnie zetknąć się ze śmiercią, ale za każdym razem będzie ją przeżywał tylko we właściwy sobie sposób. Kino daje możliwość przyjrzenia się, jak inni ludzie radzą lub nie radzą sobie ze stratą. Z jednej strony może to zabrzmieć niepoważnie lub wręcz absurdalnie, bo popkultura nie powinna być źródłem wiedzy, a raczej rozrywki. Ale z drugiej strony – dlaczego nie wykorzystać powszechnego narzędzia, jakim jest kino, do przepracowywania tak naturalnego tematu jak śmierć? Skoro pewne filmy ogląda się, by poprawić sobie humor albo zmotywować się do działania, to czemu by nie pójść do kina, żeby w bezpieczny sposób przeżyć symulację żałoby? Podobnie jak astronauci, którzy testują swoją wytrzymałość między jedną misją a drugą, zwykli ludzie mogą hartować swoją wrażliwość na potrzeby przyszłych doświadczeń.
Śmierć na własnych warunkach
W kinie, jak w życiu, najłatwiej wyodrębnić dwa sposoby umierania. Pierwszy na polu bitwy, z bronią w ręku, kiedy śmierć przerywa rutynę dnia i zabiera człowieka, skąd stał. W życiu polem bitwy jest codzienna rutyna, a bronią determinacja w jej wypełnianiu. Pewnego dnia człowiek wstaje z łóżka i rozczochrany krząta się w piżamie po mieszkaniu, zapala papierosa, robi sobie kawę i po chwili przewraca się w przedpokoju. Upadając, uderza się w głowę i traci przytomność. Tężeje we własnym domu, otoczony bliskimi mu przedmiotami. Kiedy nie przychodzi do pracy, rodzina i znajomi muszą rozbić drzwi, żeby wejść do środka. I widzą martwego człowieka w jego naturalnym środowisku, rozczochranego i w domowym ubraniu, a na okrągłym stole w pokoju zostaje po nim popielniczka pełna niedopałków i niedopita, zimna kawa. W takiej śmierci człowiek, zwłaszcza niezależny za życia, zachowuje swoją godność, ponieważ umiera tak, jak żył – na własnych warunkach.
To najchętniej oglądana, ale jednocześnie najbardziej kontrowersyjna śmierć. Z jednej strony chyba każdy chce do końca zachować godność i niezależność. Ale z drugiej strony – jak to zrobić, nie raniąc bliskich? W Ostatniej rodzinie Jana P. Matuszyńskiego żona malarza, Zofia Beksińska (Aleksandra Konieczna) umiera w swojej kuchni, przewracając się podczas robienia śniadania. Przed śmiercią cierpliwie tłumaczy mężowi (Andrzej Seweryn), jak ma sobie bez niej radzić w codziennych sprawach. W międzyczasie zagaduje go o miejsce w rodzinnym grobowcu. Uderzające jest zestawienie prozaicznych kwestii z ostatecznymi. Jednocześnie w mądry i prosty sposób przedstawiono rozmowę o śmierci tak, jakby była najzwyklejszą rzeczą pod słońcem, bo de facto tak właśnie jest.
Nieco inaczej, ale też po swojemu, umiera wujek Leo (nieodżałowany Jerry Lewis) z Arizona Dream Emira Kusturicy. To podstarzały sprzedawca cadillaców, do którego przyjeżdża siostrzeniec Axel (Johnny Depp), od dzieciństwa zapatrzony w wujka. Kiedy Leo słabnie, Axel razem z nim jedzie karetką do szpitala. W drodze wujek tłumaczy mu, że umiera, i prosi, by siostrzeniec zaopiekował się jego żoną po pogrzebie. Na koniec mówi o symbolicznej wieży ze sprzedanych przez niego samochodów, po której musi zacząć się wspinać, żeby dojść na księżyc. Umiera z ręką Axela na ramieniu, a karetka odrywa się od ziemi i odlatuje w stronę księżyca. Pomijając typowe dla Kusturicy elementy realizmu magicznego, umierający wujek Leo ma w sobie powagę człowieka, który dobrze wie, kim jest i czym się zajmował, kochał to i odchodzi w pewien sposób spełniony.