W drodze
Z bitnikami jest dokładnie ten sam problem, co z hipisami – nie istnieją już. Kręcą się po świecie substytuty w postaci podróżników z wierszami Ginsberga pod pachą, a squatersi melinują się w opuszczonych budynkach, ale nie rozpala to już wyobraźni społeczeństwa, jak potrafili to robić bitnicy w latach 50. Ciągle jednak mało o nich wiemy, w Polsce książki Jacka Kerouaca (1922 – 1969), czołowego bitnika, pojawiły się niedawno, zblazowana młodzież oczywiście rzuciła się na nie jak hipster na okulary z H&M. Niedawno obejrzeć mogliśmy całkiem znośny „Skowyt” z Jamesem Franco w roli Allena Ginsberga, kolejnego bynajmniej nie anonimowego bitnika, bowiem swojego czasu jego poezja sprawiała, że córki kupowały latarki do czytania pod pościelą, a matki czerwieniły się zgorszone. Coś jest na rzeczy. Świat tęskni za bitnikami, wyboistą drogą wypełnioną wonią wina i marihuany oraz seksem w motelach z nowo poznaną dziewczyną, której nie trzeba było podrywać na platynową kartę kredytową.
„W drodze” Walter Salles reanimuje ten mit romantycznego podróżnika. Przypomnijmy – wcale nie taki kinu odległy, nawet latach 90. powstawały głośne filmy o podróży, jak np. „Thelma i Louise”, nawiązujący do filmów poprzednich dekad. Salles w tej tematyce nie jest też świeżakiem, w końcu to on nakręcił „Dzienniki motocyklowe”, wszystko powinno być więc na miejscu. Książka Jacka Kerouaca wydaje się idealnym materiałem na dobre kino drogi, wyzwoleńczy feel wylewa się opisów miast, ciasnych przyczep ciężarówek, na których siedzi kilku mężczyzn pociągających na zmianę flaszkę. Niewątpliwie „W drodze” to najlepsza powieść Kerouaca, późniejsze jego dzieła nie miały już tej energii, rozpływały się w rozmowach, które nie prowadziły do żadnej ciekawej konkluzji (okraszone były bełkotem o buddyzmie i tonami narkotyków). Tutaj są przynajmniej subiektywne relacje z niekończącej się podróży oraz postacie nakreślone grubą krechą, materiał świetny do eksperymentowania, choć powieść Kerouaca od dawna uważana była za niefilmową, a zmierzenia się z nią odmówili swego czasu tacy mistrzowie, jak Francis Ford Coppola czy Jean-Luc Godard.
Scenarzysta i reżyser postanowili więc skupić się na obrazach, a nie słowach. Wizjach, w przeciwieństwie do książki, zmieniających się szybko, wręcz komiksowo. Sal Paradise (Sam Riley), alter ego pisarza, jest narratorem całości i raczej biernym uczestnikiem skrupulatnie zapisującym kolejne, szalone eskapady po Ameryce i Meksyku. Ich pomysłodawcą był zdeklarowany buntownik i dekadent Dean (Garrett Hedlund), w rzeczywistości to Neal Cassidy, poeta, również przedstawiciel beat generation. Dla tego dzikiego intelektualisty świat to za mało, więc zanim pogrąży się w całkowitym szaleństwie, doprowadzi do niego również zakochane w nim kobiety (nijakie Kristen Stewart i Kirsten Dunst). W tle pojawia się również William S. Burroughs, grany brawurowo przez Viggo Mortensena. Tutaj akurat brawura była potrzebna, wszak autor „Nagiego lunchu” czy „Pedała” fascynuje do dzisiaj, choć przez polskich wydawców traktowany jest po macoszemu.
Salles nie do końca wiedział, jaki film chce nakręcić, bo ani to historia powstawania kultowej książki, ani kino podróży. Tutaj obarczyć winą należałoby zdjęciowców, którzy zachowawczo pokazują Amerykę niczym z pocztówki wysłanej przez wujka zza oceanu. Momentami film przykuwa uwagę, właśnie dzięki fragmentom koncentrującym się na powstawaniu książki, ale warstwa fabularna boleśnie nie ma w sobie niczego oryginalnego. Bohater grany przez Rileya najwyraźniej nie wie, czemu podróżuje, można odnieść wrażenie, że jedynym celem Paradise’a jest napisanie jakiejś tam książki, kiedy w powieści ten szaleńczy pęd za przygodą był motorem działań całej paczki.
Oczywiście tak jak w oryginale – jazz, marihuana i alkohol są nieodłącznymi towarzyszami podróży, niestety filmowi bitnicy jawią się jako zagubiona młodzież w białych podkoszulkach, kraciastych koszulach i trampkach, z których można byłoby jeść. Palą trawkę, bo mogą, a nie dlatego, że szukają odjechanych perspektyw. Wszystko jest czyste, jak podczas niedzielnego pikniku – bitnicy przypominają tutaj bardziej dzisiejszych hipsterów, dla których buntowniczym osiągnięciem życia jest wyskok na Open Er i domówka dla trzydziestu osób. Bardzo szkoda, że autorzy obrali taką drogę, a Salles zabiera widza na mdłą wycieczkę do Zakopanego, a nie podróż do samej czeluści męskich pragnień.
Nie wyszło, ale głowa do góry, filmowcy, zostały jeszcze do zekranizowania powieści Burroughsa, których bez poszukiwań nowatorskiego języka zekranizować się nie da. Z drugiej strony – to samo mówiono o „W drodze”…