KINO PORUSZAJĄCE PODŚWIADOMOŚĆ, czyli jak subiektywizm zabija wymagany obiektywizm
Od recenzenta wymagać można wiele, ale przede wszystkim czytelnicy pragną, by choć do końca starał się być obiektywny wobec ocenianego dzieła – o to walczą najwięksi i najszlachetniejsi. Taki przykład mogliśmy ostatnio zobaczyć w tandetnym Velvet Buzzsaw, gdzie bohater Jake’a Gyllenhaala – intrygujący, obsesyjny Morf Vandewalt – przez całą karierę krytyka sztuki starał się podążać za głosem rozsądku, pozostawać wiernym swym ideałom, przy tym nie dać się omamić otaczającymi żądzami, nowo powstałymi modami, ewentualnie powszechnymi opiniami. Asertywność wobec świata jest zapewne wskazana w tym zawodzie, ale raczej nawet najpoważniejszy opiniodawca nie uniknie “kina poruszającego podświadomość”, pociągającego za tak personalne struny, że nie ucieknie od niego żaden śmiertelnik.
“Subiektywizm zabijający wskazany obiektywizm” brzmi dosyć lakonicznie, ogólnikowo, ale przez ten rodzaj kina ma to w jakimś stopniu sens; zresztą spójrzcie sami, natrafiamy czasem na takie filmy – najczęściej są one ukryte, niewybijające się ponad tłum miernoty – przy których zaangażujemy się do końca, odstawimy telefony, na sam koniec posiedzą nam jeszcze z tydzień w głowie. Zmuszą do przemyśleń, do hierarchizowania wartości, do sentymentalnych powrotów. W jaki sposób? Cóż, pewnie zobrazowana historia będzie bliska tej naszej albo poruszony problem dogłębnie nas dotknie, niedaleki bowiem będzie od naszych ówczesnym rozważań. Rzecz jasna, dany film różnie wpłynie na nas w rozmaitych momentach życia, lecz mówimy tu o chwilach, sytuacjach carpe diem, kiedy dziwimy się, iż dany scenariusz tak przedziwnie podobny okazać się może do naszego życia. “Istne kuriozum”, ktoś powie, ja tu jednak obstawiam, że jest to ponadczasowe działanie kina, na poziomach zgoła metafizycznych.
Zagadnienie zrodziło mi się w głowie po obejrzeniu wybitnego Jak pies z kotem Janusza Kondratiuka, którego najnowszy obraz chodził za mną już z pół roku na skutek recenzji Kuby Koisza (podlinkowałem, zachęcam do lektury, bo to jeden z lepszych tekstów!). I parę dni temu miałem okazję go w końcu zobaczyć, z lekka zaznajomiony z kontekstem i jego autobiografizmem, zamurowany siedziałem przed ekranem i pewnie zakończyłem seans z nieco wilgotnymi oczyma. Natychmiastowo wystawiłem maksymalną notę na filmwebowym portalu i zastanawiałem się, jaki traf sprawił, iż akurat teraz obejrzałem dane dzieło. Moja adoracja wobec tego całkiem tragicznego filmu wzięła się z faktu, że moja rodzina przeżyła dwa lata temu podobny koszmar, jeden z członków familii również doznał udaru mózgu, a wydarzenia przedstawione w filmie w skali 1:1 odzwierciedlały tragizm, którego i ja byłem niegdyś uczestnikiem.
Co ciekawe, widzowie narzekali na fakt, że reżyser w sposób wulgarny przedstawia daną sytuację, a całość ktoś mógłby odebrać jako przejaskrawioną ewokację – ja zaś traktuję to jako czystą prawdę, próbę pogodzenia się z przeżytą traumą, doświadczeniem niewdzięcznym. Jak pies z kotem “poruszył moją podświadomość”, a przecież druga osoba mogła przejść obok niego z lodowatą obojętnością. Nie znamy miejsca ani godziny, kiedy obejrzymy film prowokujący naszą duszę, dławiący od środka, na koniec i wyzwalający. Trudno zatem patrzeć mi na ten dramat jako “dzieło filmowe”, rozdrabniać go na atomy i punktować jego zalety wraz z wadami; nie poczuje w pełni tej historii nikt, kto nie przeżył takiego piekła w rodzinie jak Janusz Kondratiuk. Czy powinienem napisać recenzję Jak pies z kotem? Nie, wymagany obiektywizm zostałby zaćmiony życiowym subiektywizmem.
Nadrabiam ostatnio Noaha Baumbacha, inaczej Woody’ego Allena XXI wieku, i z taką ckliwą łatwością ruszają mnie jego intelektualne potyczki, dla niektórych zbyt pretensjonalne; ja natomiast z dziecięcym zaangażowaniem wciągam się w bohaterki grane przez Gretę Gerwig, kibicuję im, momentami i z nimi utożsamiam. Kadr powyżej pochodzi z Mistress America (2015), produkcji o odnajdywaniu samego siebie w świecie, gdzie i tak trudno znaleźć własne miejsce. Lola Kirke z towarzyszącą jej rozczochraną Gretą Gerwig podbijają emocje widzów, lawirują z dnia na dzień, rozmawiając o egzystencji i sprawach błahych, przy czym tak trochę starają się zrozumieć, o co chodzi w tym życiu i do czego ono dąży. To samo przy Frances Ha (2012), stylowym i pierwszorzędnym tytule o próbie zrozumienia rzeczywistości. Wtajemniczeni w życiowe zasady pięćdziesięciolatkowie raczej wyśmieją dążenie Baumbacha do przedstawienia swojej wizji o millenialsach, ale dla młodego człowieka okażą się te filmy naprawdę przyzwoitą życiową lekcją, wpłyną na jego tytułową “podświadomość”.
Dlatego też się nimi tak fascynuję i polecam każdemu znajomemu młodemu człowiekowi, który twierdzi, że nie do końca do tego świata pasuje. Bo tego typu lekcje przekazywane przez dialogi między poszukującymi sensu istnienia bohaterami potrafią czegoś nauczyć, a tak jak w Tej naszej młodości (2014) – nakierować jeszcze emocjonalnie niedojrzałych ludzi. To trochę jak z literaturą – zaczytując się w różnorodnych perspektywach, w końcu znajdziemy ten swój nowatorski światopogląd. “Kino (Noaha Baumbacha) poruszyło moją podświadomość”, nawet wyznaczyło parę ścieżek. Niezwykły jest ten efekt kinematografii poruszający aspekty pozazmysłowe, gdy nie chce nam się zważać na ruch kamery lub grę aktorską, a wciśnięci w fotel dążymy do własnej afirmacji na wielorakie sposoby. Wtedy do akcji wkracza subiektywizm, nie ma litości i, wywołując ekstazę, nie pozwala obiektywizmowi znaleźć choć trochę miejsca dla siebie. Widz po prostu będzie się ekscytował, natomiast w czyjejś recenzji możemy odnaleźć rozentuzjazmowanego człowieka, krytyka nie do końca zdrowo oceniającego dany film. Komentujący stwierdza, że wychwala i wystawia pozytywną notę, gdyż przykładowo “dostał w łapę”, lecz nikt nigdy nie pomyślał, iż akurat to “kino poruszyło (jego) podświadomość”…
Mała Miss jest taką perełką, zaskakiwała mnie parokrotnie i ciepło ją wspominam, ciepło się też o niej wypowiadam. Czy jest to film, który trafił do mnie w sposób jakiś niemożliwie poruszający? Nie, ale znam osoby uważające ją za wiekopomne doświadczenie. Tak samo ważna dla mnie będzie przykładowo Garsoniera (1960), której przesłodzony wydźwięk zawsze wydawał się dla mnie co najmniej urzekający, ponadto zapoznał z kinem Billy’ego Wildera, dla innych 500 dni miłości okaże się wartościowym filmem, daje bowiem siłę do wiary w lepsze (miłosne) jutro. Długo można tak wymieniać, każdy ma inną osobowość, kino w jakiejkolwiek formie i tak będzie wpływać nawet na największych niedowiarków.
Możliwe, że poruszana tematyka wiąże się trochę z kinową terapią, zostaję jednak przy tym, iż filmy mają taką magiczną umiejętność wpływania na ludzi, przez to się nimi fascynujemy i tę pasję pielęgnujemy. I dlatego zawód krytyka momentami staje się do bólu trudny, natomiast zwykli widzowie patrzą na niektóre produkcje z bielmem na oczach. “Kino podświadomości” przejmuje każdego, poczekajcie tylko na swój moment.