Jaszczurki i ludzie. Co łączy LEO z nowym GODZILLĄ?
Shikishima Kōichi nie jest złym człowiekiem. Jego jedynym, ale jakże poważnym grzechem jest w oczach japońskiego społeczeństwa to, że chce żyć. A może inaczej: że nie chce umrzeć. Wojna powoli dobiega końca, gdy Kōichi ląduje na malutkiej wysepce Odo, służącej za punkt naprawczy dla samolotów kamikaze. Maszyna bohatera przechodzi szybki przegląd, który wykazuje, że jest w pełni sprawna. Mechanik łypie wymownie na Kōichiego, ale nic nie mówi. W środku nocy na brzeg Odo wychodzi Godzilla. Kōichi ma szansę powstrzymać potwora i zapobiec masakrze, ale w decydującym momencie nie potrafi pociągnąć za spust karabinu maszynowego – zastyga w niemym przerażeniu. Rano spogląda na zdewastowane zwłoki towarzyszy: ten widok będzie mu towarzyszył już do końca życia.
Obchodzący w przyszłym roku siedemdziesiąte urodziny Godzilla od samego początku swojego istnienia był dla Japończyków czytelnym symbolem. Za deptającym papierowe makiety miast potworem krył się nie tylko człowiek w gumowym przebraniu, ale i trauma atomowa – a może raczej strach przed tym, że historia może się powtórzyć. W inteligentny sposób nawiązał do tego strachu Hideaki Anno, twórca kultowego Neon Genesis Evangelion, w swojej wersji opowieści o wychodzącej z morza poczwarze – kiedy Japonia nie radzi sobie w Shin Godzilli z powstrzymaniem tytułowego bohatera, USA i ONZ podejmują decyzję o zrzuceniu na Tokio bomby atomowej. Użycie broni masowego rażenia, wypełniającej czarne karty historii ludzkości, ma uchronić resztę świata przed potencjalną ekspansją potwora: w geopolitycznej rozgrywce mocarstw Japonia okazuje się zaledwie pionkiem. Ofiarą, którą można spalić razem z panoszącym się po jej terenie monstrum.
Godzilla Minus One to radykalny powrót do korzeni. I sygnalizują to nie tylko ścieżka dźwiękowa, regularnie nawiązująca do oryginalnych kompozycji Akiry Ifukube, oraz klarowne odniesienia wizualne do pierwszego filmu z serii. Chodzi przede wszystkim o czas i miejsce akcji. Powojenne, doszczętnie zniszczone Tokio, powoli odbudowujące się po alianckich nalotach dywanowych, które pochłonęły ponad 100 tysięcy istnień (więcej niż w przypadku ataków atomowych na Hiroszimę i Nagasaki). W takiej rzeczywistości próbuje odnaleźć się Kōichi. Bohater buduje od podstaw spalony dom rodzinny, a następnie zamieszkuje w nim razem z samotną kobietą i uratowanym z bombardowań dzieckiem. Trauma wojenna nie daje mu jednak spokoju. Mężczyzna budzi się co noc zlany potem, świadom tego, że żyje czasem pożyczonym – jako pilot kamikaze powinien był zginąć kilka lat wcześniej, „honorową” śmiercią w powietrzu. Ponowne pojawienie się Godzilli stawia przed bohaterem nieoczekiwaną szansę: nareszcie może on rozliczyć się z przeszłością. Zakończyć wojnę, z której – jak sam twierdzi – nigdy tak naprawdę nie wrócił.
Gigantyczny, filmowany z żabiej perspektywy jaszczur zamienia kolejne budynki w pył. Kroki stawia wyjątkowo nieporadnie, tak jakby miał się za moment przewrócić. Jego długi ogon ślizga się po ścianach wieżowców, co rusz skracając ich wysokość o kilka pięter. Chwilę później jaszczur spada ze stolika i ląduje na podłodze – wśród pozostałości makiety, zbudowanej z klocków LEGO. Tytułowy bohater animacji Leo znajduje się właśnie w domu jednego z uczniów szkoły podstawowej. Nie jest tam do końca z własnej woli – w ramach lekcji odpowiedzialności dzieciaki muszą zabierać na weekend szkolne zwierzątko, opiekować się nim przez dwa dni, a następnie zwrócić w stanie nienaruszonym. Przeżywający kryzys wieku średniego Leo podróżuje więc z domu do domu, marząc jednocześnie o prawdziwej wolności i z utęsknieniem wpatrując się w każde, nawet najdrobniej uchylone okno. Marzenia bohatera schodzą jednak na drugi plan, gdy odkrywa, że mierzący się z problemami dorastania uczniowie mogą skorzystać na jego 74-letnim doświadczeniu.
Przemawiający głosem Adama Sandlera jaszczur okazuje się, dość paradoksalnie, świetnym nauczycielem życia. Wyścig o dziecięcy „rząd dusz” wygrywa właściwie w przedbiegach – trudno się zresztą dziwić, skoro jego konkurencja ogranicza się do oschłej nauczycielki na zastępstwie, średnio rozgarniętych rodziców i nadopiekuńczego drona, który lata nieprzerwanie za jednym z uczniów. Kiedy trzeba, Leo poratuje dobrą radą, a kiedy indziej – piosenką z morałem. Zawsze gotów jest wysłuchać zwierzeń ludzkich bohaterów – znajduje czas, którego brakuje zapracowanym rodzicom i zafiksowanym na punkcie podstawy programowej nauczycielom. Jego potajemne, quasi-partyzanckie działania doprowadzają do tego, że dzieciaki odzyskują wiarę w siebie i wygrywają konkurs na najlepszą klasę roku.
Na przekór niewygórowanym standardom Happy Maddison – współpracującej z Netflixem firmy produkcyjnej Adama Sandlera – Leo okazuje się wcale niegłupim filmem. Interakcje jaszczurki z uczniami niosą za sobą również negatywne konsekwencje. Leo przekonuje każdego ze swoich kilkunastu rozmówców o ich wyjątkowości – robi to jednak dosyć nieporadnie, przysięgając, że rozmawia tylko z nim i z nikim więcej. Wkrótce jego terrarium zaczyna tonąć w sprezentowanych przez dzieci smartfonach, co znacząco utrudnia utrzymanie wielopiętrowego kłamstwa w tajemnicy. Gdy zbudowana przez Leo piramida spektakularnie się wali, bohaterowie czują się oszukani. Bo skoro wszyscy są wyjątkowi, to nikt nie jest wyjątkowy, prawda?
Z podobnym paradoksem zmagali się niegdyś widzowie programów Freda Rogersa. Słynny prezenter telewizyjny opierał swój uniwersalny przekaz na burzeniu czwartej ściany i podkreślaniu wyjątkowości każdego widza, który wchodził w skład wielomilionowej, dziecięcej widowni. Po latach dziennikarze z Fox News zarzucili mu, że wychował w ten sposób pokolenie wyjątkowych nierobów i nieudaczników, którzy nie potrafią zaakceptować „prawdziwego” życia, oczekując wszystkiego od ręki. Oczywiście, brzmi to wszystko śmiesznie, lekko absurdalnie i tak też brzmieć powinno, kiedy w miejsce socjologii i specjalistycznych badań wkraczają wnioski wyciągnięte na chłopski rozum. Przesłanie propagowane przez Rogersa jest nie tylko nieszkodliwe, ale i bardzo podobne do tego, jakie przyświeca animacji z Sandlerem w roli głównej: chodzi o pielęgnowanie indywidualnego charakteru i kruchego poczucia własnej wartości, które zostaje wystawione na prawdziwą próbę ognia podczas skomplikowanego procesu dorastania.
Co zatem łączy nowego Godzillę z netflixowo-sandlerową animacją? Jaszczurki, ludzie i relacje między nimi. Leo scala klasę piątoklasistów, rozwiązuje problemy bohaterów i pomaga im w przygotowaniach do następnego etapu życia. Jego starszy kuzyn z Japonii, chcąc nie chcąc, jednoczy rozbity wewnętrznie kraj. Unicestwienie potwora jest w Godzilli Minus One równoznaczne z przezwyciężeniem kolektywnej traumy, co widać nie tylko na przykładzie Kōichiego. W jednej z najlepszych scen filmu naukowiec odpowiedzialny za plan pokonania Godzilli mówi wyraźnie: tym razem nikt nie będzie musiał umierać dla dobra narodu. Wojna i radykalne metody jej prowadzenia, kamikaze, harakiri – to wszystko staje się w katartycznym finale niechlubną przeszłością. Choć raczej nigdy się nie spotkają, Leo i Godzilla jednym głosem dowodzą, że odpowiednia jaszczurka może zmienić w życiu człowieka naprawdę wiele.