Jak nas widzą, tak nas piszą – o Polsce na Berlinale
Autorem artykułu jest Maciej Olech “Lawrence”.
Czy polskie kino ma światu coś do zaoferowania? Analiza na podstawie 63. Festiwalu Filmowego w Berlinie.
Kiedy w 2010 roku Jerzy Skolimowski za swój film „Essential Killing” dostał Złotego Lwa na Festiwalu w Wenecji, w Polsce wybuchła niebywała euforia. Na jakże ważnym festiwalu wreszcie doceniono polski film. Czy sama nagroda była zasłużona, to już inna kwestia. Związane jednak z nią emocje i informacje na pierwszych stronach gazet oraz innych serwisach, tylko dobitnie pokazały jakże polski filmowy świat i chyba w ogóle Polska jest spragniona nagród, czy też zwykłego docenienia. Czasami przyjmuje to wręcz absurdalne wymiary, jak chociażby euforia, kiedy Oscara dostała krótka animacja „Piotruś i Wilk”, która tak naprawdę była filmem angielskim, tyle, że nakręconym w łódzkich studiach. Niezapomnianym pozostają też emocje, kiedy to nominację do Oscara otrzymał film Agnieszki Holland „W Ciemności”. Jest to z pewnością dobry film, ale opinie niektórych komentatorów, że otrzymaliśmy obraz przewyższający „Listę Schindlera” proszą się tylko o wymowne pokiwanie głową z zażenowania.
POLSKOŚĆ
Jakiekolwiek najmniejsze docenienie polskiego filmu, czy też takiego, który ma namiastkę polskości (np. dziadek jednego z drugoplanowych aktorów był przejazdem w Polsce), sprawia, że w kraju nad Wisłą zaczynają strzelać korki od szampanów. Czy jednak jest się czemu dziwić? To, że polskie kino od wielu lat jest w kryzysie, to fakt, z którym tylko nieliczni odważni, a może naiwni, chcą polemizować. Już od dawien dawna, podobnie jak w piłce nożnej, Polska nie liczy się w wielkim światowym kinie (o czym pisaliśmy szczegółowo tutaj). Tym samym nawet najdrobniejsze docenienie polskiej myśli filmowej, fetowane jest jako wielki sukces. A tak naprawdę są to drobne opatrunki na ciężko poranionym pacjencie, który krzyczy w niebogłosy jak to on straszliwie cierpi.
I tutaj pojawia się nam nasze pierwsze słowo klucz idealnie oddające polską kinematografię: „cierpienie”. To jest też jeden z powodów dlaczego światowy widz nie jest szczególnie zainteresowany polskim kinem. Gdyż ile razy można w kółko oglądać cierpiących Polaków? Oczywiście można to całe cierpiętnictwo tłumaczyć skomplikowaną historią, bo PRL, bo II wojna światowa, bo zabory, bo Krzyżacy itd. Ale czy zagraniczny widz przed sięgnięciem po polski film, ma obowiązek znać perfekcyjnie historię państwa polskiego? Zresztą wystarczy obejrzeć sobie jeden, dwa martyrologiczne filmy, aby, nie będąc biegłym w historii, wyrobić sobie obraz, że Polacy bardzo cierpieli. I w sumie cierpią dalej patrząc na pojawiające się co chwilę jak grzyby po deszczu polskie dramaty. Najlepiej niech akcja dzieje się na Śląsku, a głównymi bohaterami jest rodzina bezrobotnego górnika i już mamy współczesne polskie kino w pigułce. Poza filmami martyrologicznymi i „śląskimi dramatami” Polacy specjalizują się jeszcze w nieśmiesznych komediach romantycznych. Ale te na szczęście nie wędrują poza granice kraju. W ogóle można mówić o wielkim wydarzeniu, kiedy jakikolwiek polski film trafi na jakiś z ważniejszych festiwali.
CIERPLIWOŚĆ BERLINA
Podczas tegorocznego Festiwalu w Berlinie o takim „wielkim wydarzeniu” można było mówić, gdyż aż trzy polskie filmy zagościły w stolicy Niemiec, z czego jeden rywalizował nawet w głównym konkursie. Czy należy więc wyciągać kieliszki do szampana i fetować wielki sukces polskiej kinematografii? Niestety i tym razem trudno mówić, aby polskie kino jakoś szczególnie błysnął na międzynarodowej arenie. Co więcej, aż chce się powiedzieć: „U Polaków bez zmian”. Gdyż, mimo pozorów, tak naprawdę polskie kino nie błysnęło niczym szczególnym. I w sumie berlińska publiczność została uraczona tą samą startą kliszą.
A warto dodać, że berlińska publiczność jest wyjątkowo otwarta na mniej znane produkcje, również z krajów, które nie uchodzą za potęgi światowego kina. W ogóle Berlin daje polskim filmowcom idealną okazję do zaprezentowania swoich filmów, nawet tych najbardziej hermetycznych. Na festiwalu od lat goszczą filmy z najróżniejszych zakątków świata. I często te filmy są mocno zakorzenione w danych kulturach, czy mamy do czynienia z produkcjami z Europy, Azji, Afryki czy Ameryki Południowej. Tak więc kulturowa bariera nie może posłużyć jako wymówka, że dany film nie został dobrze przyjęty. Patrząc na tegoroczne filmy, jak i te z zeszłych lat, można dostrzec, że dominującym gatunkiem jest dramat. Szczególnie w tym roku widać było dominację kameralnych dramatów, skupiających się na problemach rodzinnych. A więc niby też gatunek, w którym się Polacy „specjalizują” i który, co pokazało wiele filmów na festiwalu, nie potrzebuje wielkich budżetów. Tym bardziej powinna zastanawiać, a wręcz martwić kondycja polskich filmów. Skoro nawet na takim, zdawać by się mogło „przyjaźnie nastawionym” festiwalu, polskie produkcje nie są w stanie za wiele „zawojować”, to czy mają szanse w ogóle gdziekolwiek?
Przyjrzyjmy się więc dokładniej „polskie reprezentacji” i dlaczego tak sobie „nas” reprezentowała: We wspomnianym już głównym konkursie znalazł się film Małgośki Szumowskiej „W Imię..”. W sekcji poświęconej młodym twórcom znalazło się już dobrze znane w Polsce „Bejbi Blues” Kasi Rosłaniec. Zaś w sekcji Forum skupiającej głównie kino mocno zaangażowane i eksperymentatorskie znalazła się „Sieniawka” Marcina Malaszczka.
GÓRNIK, KSIĄDZ-GEJ I BABA Z KROWAMI
Zacznijmy naszą analizę od tego ostatniego obrazu, którego opis w programie festiwalowym zaczyna się słowami: „W regionie silnie związanym z górnictwem…”. Naprawdę można sobie zadać pytanie, czy polskie kino ma jakiś fetysz związany z górnictwem? Fakt, jest w Polsce sporo terenów górniczych, ale patrząc przez pryzmat polskiej kinematografii można odnieść wrażenie, że Polska to jedna wielka kopalnia. Pociąga polskich filmowców ta tematyka, te plenery, ludzie je zamieszkujący, czego nie można powiedzieć o zagranicznych widzach. „Sieniawka” była jednym z tych filmów, na który o każdej porze dnia można było dostać sporo wolnych biletów. Co nie świadczy, aby cieszył się on wielką popularnością. I nie chodzi tutaj, że reszta świata jest aż tak nieczuła na tragiczny los polskich górników i ich rodzin. Tylko do kina chodzi się, między innymi, aby obejrzeć coś ciekawego, coś interesującego, nowego. Ale naprawdę, ile razy można oglądać wałkowany ciągle ten sam temat?
Najważniejszym polskim filmem na festiwalu było oczywiście konkursowe „W Imię..” Małgośki Szumowskiej. Pani reżyser już w zeszłym roku ze swoim obrazem „Sponsoring” miała okazję gościć w Berlinie. Zresztą poprzednim razem jej film z Juliette Binoche został dość dobrze przyjęty przez berlińską publiczność. Tym razem Szumowska postanowiła opowiedzieć historię księdza na polskiej prowincji, który stara się ukryć swoją orientację homoseksualną. A więc z jednej strony mamy typowego dla polskiego kina bohatera – księdza. Z drugiej jednak strony, chyba po raz pierwszy w nadwiślanej kinematografii, ksiądz jest gejem. Twórcy najwidoczniej pomyśleli, że motyw „księdza geja” jest już na tyle świeży, wręcz rewolucyjny i przełamujący wszelkie tabu, że wystarczy, aby udźwignąć cały film (chyba zapomnieli o “Księdzu” Antonii Bird). Niestety film Szumowskiej, jak wiele polskich produkcji, cierpi na poważny brak fabuły. „„W Imię..” opowiada o homoseksualnym księdzu, który na polskiej wsi zajmuje się trudną młodzieżą – tak w sumie można w skrócie opisać ten film. Główny bohater, mimo że świetnie zagrany przez Andrzeja Chyrę, jest jednak strasznie statyczny. W ogóle cały film zdaje się podążać donikąd, a niezwykle powolna narracja tylko dominuje poczucie, że tak naprawdę stoimy w miejscu. Naprawdę można odnieść wrażenie, że filmowcy nie mieli za bardzo pomysłu na ten film. Gdyż „ksiądz gej” to tylko postać, pomysł wyjściowy, a nie cały film. Tym samy „W Imię..” cierpi na dość częstą przypadłość polskich produkcji – jest tak naprawdę filmem o niczym.
Przynajmniej realizacyjnie obraz Szumowskiej stoi na dość dobrym poziomie. Duża w tym zasługa dobrych zdjęć Michała Englerta. Jednocześnie jednak może trochę razić sceneria, w której „W Imię…” się rozgrywa. Mamy do czynienia z ośrodkiem dla trudnej młodzieży na polskiej wsi. Przy czym ta wieś to już bardziej zaściankowa i bardziej „wiejska” nie mogła być. Odrapane chałupy, ludzie wyglądający jak ostatnie łajzy, jakiekolwiek zaniki cywilizacji, po prostu bieda z nędzą. Oczywiście współczesna polska wieś ma mało wspólnego z wizją wsi Jana Kochanowskiego. Tak samo jak zapewne są i takie miejsca w Polsce. Z drugiej jednak strony, czy naprawdę taki obraz Polski, jak ze skansenu, chcemy sprzedawać zagranicą? Nie chodzi o zakłamywanie rzeczywistości jak w produkcjach TVNu, które robią z Warszawy drugi Manhattan. Ale czy naprawdę to, co mamy do zaprezentowania światu, to wyłącznie bieda? Jak nie biedaszyby na Śląsku, to wieś z żulami i „babą ze złotymi zębami”. Tym bardziej jest to dziwne zważywszy jak Polacy są nadwrażliwi na jakąkolwiek krytykę czy dowcipy z zewnątrz. Walczymy ze stereotypami Polaka- złodzieja, pijaka, żebraka, biedaka. Ale jednocześnie w polskich filmach, jakie pokazujemy na festiwalach, taki właśnie obraz tylko utrwalamy. Podczas projekcji „W Imię…” sala wprost wybuchła śmiechem, kiedy ujrzała jak „baba” przebiega z krowami przez boisko do piłki nożnej.
O dziwo najlepiej przyjętym polskim filmem na Festiwalu w Berlinie okazało się „Bejbi Blues” Kasi Rosłaniec. Film, który polska publiczność dobrze zna i któremu daleko do ideału. Ale mimo to obraz Rosłaniec stara się być trochę bardziej uniwersalny od większości polskich produkcji. Historia ta nie jest aż tak mocno osadzona w polskich realiach i nie opowiada o bezrobotnych górnikach, księżach, czy partyzantach z wojny. Szkoda tylko, że próba Rosłaniec wyrwania się z sideł polskiej myśli filmowej średnio wyszła. I mimo, że „Bejbi Blues” nie posiada sporej ilości symptomów typowych dla polskich produkcji, to też nie jest filmem dobrym, który nadaje się do pokazywania na zagranicznych festiwalach.
ZWYCIĘZCA I PRZEGRANY
Nie można powiedzieć, aby polskie filmy na tegorocznym Berlinale poniosły jakąś klęskę. Nie zostały zmieszane z błotem przez krytyków, czy wygwizdane przez publiczność. Jednak to nie jest powód do radości, gdyż kino powinno wywoływać jakieś emocje. A niestety polskie produkcje, jakie zagościły w Berlinie, nie wywołały ich za wiele. I to ani tych pozytywnych, ani też negatywnych. Można wręcz mówić o pewnym zmęczeniu materiału i tylko patrzeć z zazdrością, że jakoś w innych krajach, często o wiele mniejszych od Polski, powstają ciekawe filmy, które potrafią zainteresować światową publiczność.
Jak chociażby tegoroczny zwycięzca Berlinale – „Pozitia Copilului (Child’s Pose) z Rumunii. Zdobywca Złotego Niedźwiedzia, opowiada historię matki, której syn jadąc z nadmierną prędkością śmiertelnie potrącił dziecko. Kobieta postanawia ratować syna przed karą, także za pomocą łapówek i szantażów, licząc, że tak ten uniknie kary. A więc mamy do czynienia z dramatem rodzinnym, który pokazuje też dokładnie stan klasy średniej w Rumunii, jak i też tamtego wymiaru sprawiedliwości. Przecież film o podobnej tematyce mógłby spokojnie wyjść z Polski. Tylko dla przykładu zestawmy ten rumuński film z filmem Szumowskiej, który wszak z nim konkurował. W „Pozitia Copilului (Child’s Pose)” mamy bohaterkę, która przejmuje inicjatywę, która po prostu działa. I nieważne, czy etycznie, czy nieetycznie. Bohater „W Imię..” jest zaś, jak zostało już wspomniane, do bólu statyczny. W rumuńskim filmie ciągle coś się dzieje, widzimy następstwa czynów, jesteśmy ciekawi, w jakim kierunku historia zmierza. Ten film ma po prostu fabułę, czego nie można powiedzieć o filmie Szumowskiej, gdzie niby pomysł wyjściowy ma wystarczyć za całą historię. Czyżby więc znowu chodziło o fabułę, czy też nieumiejętność ciekawego jej opowiadania? Zwycięski obraz mimo, że zakorzeniony w rumuńskich realiach, jednak zainteresował berlińską publiczność i jury. Szkoda, że polskie filmy nie są stanie budzić podobnego zainteresowania, a może nie są w stanie i nie potrafią?
SPRZEDAŻ MADE IN POLAND
Czy można się więc spodziewać jakiejś zmiany na lepsze? Raczej nie, zważywszy na to co serwują nam polscy filmowcy od lat. I to co planują nam serwować. Zresztą podczas targów filmowych (European Film Market) na tegorocznym Berlinie, można było podejść do polskiego stoiska i zobaczyć co ma ono do zaoferowania: “Sekrety miłości” Krystiana Matyska, “Ostatnie piętro” Tadeusza Króla, “Nieulotne” Jacka Borcucha, “Yuma” Piotra Mularuka, “Piąta pora roku” Jerzego Domaradzkiego, “Dziewczyna z szafy” Bodo Koxa, “Feliks, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa” Wiktora Skrzyneckiego, “Imagine” Andrzeja Jakimowskiego, “Obława” Marcina Krzyształowicza, “Żywie Białoruś” Krzysztofa Łukaszewicza i “Fuck For Forest” Michała Marczaka.
Na pierwszy rzut dobór nie wydaje się zły. Taka np. „Obława” to dobry film. Tylko znowu, to kino wojenne, które w polskim wykonaniu kojarzy się zagranicznym widzom głównie z martyrologią. „Nieulotne” prezentuje wręcz już typową polską „powolną narrację”. „Yuma” to polska próba z kinem młodzieżowym. Już dwa lata temu pokazywana na „Berlinale” „Sala Samobójców” nie cieszyła się zainteresowaniem, a tym bardziej „Yuma”, która nawet dla otwartego berlińskiego widza może być jednak zbyt zakorzeniona w polskiej mentalności. Najlepiej z obecnych tytułów prezentowały się chyba „Imagine” i „Fuck For Forest”. Podstawowe pytanie jednak brzmi: Czy nieliczne dobre polskie filmy mogą liczyć na dobrą promocję? Nieźle przyjęty w zeszłym roku „Sponsoring” Szumowskiej w ostateczności trafił do kilku studyjnych kin w największych miastach. Zresztą goszczący swego czasu na Berlinale „Katyń” Andrzeja Wajdy, który cieszy się wielkim szacunkiem w Niemczech, też nie uzyskał należytej dystrybucji. A zainteresowanie tym filmem naprawdę było, o czym mogły świadczyć, chociażby liczne artykuły w niemieckiej prasie. A nawet taki drobny osobisty szczegół: Profesor na mojej niemieckiej uczelni, poprosił mnie, abym zakupił mu „Katyń” na DVD, gdyż on nie może tego filmu dostać w Niemczech.
W dobrej promocji na polskim stoisku, nie pomagały też materiały promocyjne. Nie od dziś wiadomo, że współczesne polskie plakaty bardziej straszą niż zachęcają. I tak też w rozrachunku nie powinno nikogo dziwić, że na polskim stoisku największym zainteresowaniem cieszyły się polskie krówki.
NADZIEJA?
Czy więc jest jakaś nadzieja dla polski produkcji na międzynarodowej arenie? Błędem byłoby pokładać ją wyłącznie w Wojciechu Smarzowskim. Nie dlatego, że jest to zły reżyser, który tworzy złe filmy. Wręcz przeciwnie, w ostatnich latach Smarzowski stał się jednym z ważniejszych polskich filmowców. Niestety jego kino jest tak hermetyczne, tak bardzo związane z polską rzeczywistością, czy też tzw. „polskim bagienkiem”, że dla zagranicznego widza może być niezrozumiałe. Wygląda więc na to, że znowu stara gwardia będzie się starała reprezentować polskie kina za granicą. Niestety i tutaj sytuacja nie wygląda za ciekawie. Wspomniany Andrzej Wajda jest już lata świetlne oddalony od swej najlepszej formy, kiedy to słusznie zdobywał uznanie na festiwalach tego świata. A i jak zostało wyżej wspomniane, dystrybucja jego najnowszych filmów, choćby w Niemczech, też pozostawia wiele do życzenia. Może jego najnowszy film „Wałęsa” miałby szansę na pewne zainteresowanie poza granicami kraju, ale sam otrzymał najlepszą antyreklamę w postaci głupich wypowiedzi samego tytułowego Lecha Wałęsy.
Tak też nic nie wskazuje na jakieś szczególne zmiany w odbiorze polskich produkcji zagranicą. O ile oczywiście trafią one za granicę na jakiekolwiek festiwale. A nawet jeśli tam trafią, to trzeba się liczyć, że będą to kolejne historie o biednej rodzinie ze Śląska, czy o dzielnych, krystalicznych bohaterach narodowych. A jeżeli już trafi się jakiś ciekawy pomysł wyjściowy, to zabraknie pomysłu na fabułę, albo zawiedzie dystrybucja, czy odstraszy okropny plakat. Cóż chyba rzeczywiście zostało cieszyć się z epizodycznych ról polskich aktorów w zagranicznych produkcjach. I otwierać z hukiem szampana, kiedy jakaś namiastka polskości – choćby kiełbasa i pierogi – pojawi się w jakimś zagranicznym filmie.