IRLANDCZYK to dialog MARTINA SCORSESE z samym sobą
O Irlandczyku mówiło się od bardzo dawna, a gdy w końcu zaczął nabierać realnych kształtów – na jego planie wylądowali Robert De Niro, Al Pacino, Harvey Keitel i dawno niewidziany Joe Pesci, który ponoć pięćdziesiąt razy odmawiał roli, zanim ją ostatecznie przyjął – było pewne, że oczekiwania wobec jednego z najambitniejszych projektów reżyserskich Martina Scorsese będą przeogromne. Z drugiej strony obawy budziły aktorska forma De Niro, który od ponad dwudziestu lat zagrał może trzy dobre role, przedłużający się czas produkcji, który rzadko kiedy wpływa dobrze na dzieło, wreszcie – tuż przed premierą trailery i fotosy wzbudzały wątpliwości, czy technologia odmładzania aktorów oby na pewno udźwignie ciężar i ambicję tej opowieści. W końcu film zadebiutował na dużych i małych, netfliksowych ekranach i stało się jasne, że Scorsese nie wypadł z formy, Pacino do niej wrócił, a De Niro i Pesci nadal potrafią grać.
Nie ma się co oszukiwać – wytrawni kinomani oczekiwali wielkiego powrotu Scorsesego do kryminalnej, gangsterskiej formy, jaką uprawiał w szczytowych momentach swojej kariery. Wiele zapowiadało, że Irlandczyk będzie duchowym i formalnym spadkobiercą klasyków takich jak Chłopcy z ferajny czy Kasyno. Oba te filmy miały tempo wystrzelonego z pistoletu pocisku, skierowanego w czerwony środek tablicy z wyblakłym nadrukiem amerykańskiego snu. De Niro wcielał się tam w wysoko postawionych gangsterów, a Pesci rozsadzał ekran i kradł show za każdym razem, gdy tylko pojawił się na ekranie, nie zważając wcale na niedostatki swojego wzrostu czy zabawny, wysoki głos. Do takiego stylu – opartego na morderczym tempie, epizodycznej budowie, pozakadrowej narracji ułatwiającej nawiązanie relacji widza z postaciami przestępcami – Scorsese wrócił jeszcze w Wilku z Wall Street, tym razem badając ciemną stronę amerykańskiej giełdy, gdzie obok akcji handlowało się narkotykami, seksem i ludzką godnością. I choć Scorsese dał się poznać jako twórca o wielu obliczach, zręcznie lawirujący między gatunkami i stylistykami, to rozciągała się wokół powstającego Irlandczyka ta charakterystyczna atmosfera narracyjnego i aktorskiego szału podbitego szybkimi cięciami, mobilną kamerą i naspidowaną ścieżką dźwiękową.
I okazało się, że Irlandczyk jest wszystkim, ale nie spadkobiercą Chłopców z ferajny. Albo inaczej – Irlandczyk jest wszystkim, czym Chłopcy z ferajny nie są. Scorsese zdaje się celowo pogrywać ze schematami kina tego typu, by wydobyć z niego całkowicie nowe ujęcia i znaczenie. Oto na ekranie pojawia się Joe Pesci – i nigdy nawet nerwowo nie podnosi powieki. Skupiony, nieco zgarbiony, głęboko zamyślony dowodzi mafijnym biznesem bez konieczności uciekania się do katowania każdego, kto stanie na jego drodze. Punkt dla Martina – tego się nie spodziewałem. Gdzieś indziej miga Harvey Keitel. Dosłownie miga – nastawieni na wielką rolę mogą się rozczarować. Keitel jest tu jednym z bossów, ale jego niedostępność, ogrywana w mistrzowsko zaaranżowanych kadrach, jest wręcz denerwująca. Bardziej przypomina postać swojego wuja z Ulic nędzy, do którego dostęp mają tylko najbliżsi i tyko w stosownych momentach, niż samego siebie sprzed lat. Pacino, który w swoim życiu przydał wizerunki jednym z najbardziej odstręczających bohaterów: Michaelowi Corleone, Tony’emu Montanie czy samemu Szatanowi, tutaj nadaje Jimmy’emu Hoffie ludzkie oblicze starszego, sympatycznego pana, którego uwielbiają dzieciaki.
Podobne wpisy
Niełatwą rolę miał De Niro. Jego niemal osiemdziesięcioletnia sylwetka wyraźnie ulega prawom ciążenia, a jego komputerowo odmłodzona twarz wcale nie wygląda tak, jak powinna. Ale jeszcze raz (czy już ostatni?) znalazł w sobie te pokłady empatii, energii i jeszcze raz stworzył głęboką, niejednoznaczną postać. Tylko że takiej postaci nie grał nigdy u Scorsesego. Nie ma tu nic z jego neurotycznego spojrzenia, wybuch agresji jest jeden, pokazany w szerokim planie. Przeżywamy całą tę historię razem z nim – do końcowych wniosków i refleksji dojrzewamy dokładnie tak samo jak jego bohater. W tym sensie bliżej Sheeranowi chociażby do postaci Kluchy z Leonowskiego Dawno temu w Ameryce. Oba te filmy przyglądały się życiu swoich bohaterów całościowo, przeplatając linie czasowe, badając, jak jedne wydarzenia wpływały na inne, próbowały uchwycić ludzkie relacje – przyjaźń, wierność, rodzinę – w kontekście przemijania i zmian zachodzących w społeczeństwie.
W wielu scenach Scorsese cytuje swoich Chłopców z ferajny. W pewnym momencie poznajemy kilka postaci, z których wszyscy mają na imię Mike. W Chłopcach… Paul Cicero mylił swoich kuzynów, bo wszyscy mieli na imię Paulie lub Pete. Oba filmy dzielą kilka lokacji: bar szybkiej obsługi (amerykański diner), w którym Sheeran rozmawia z DiTulliem, to ten sam bar, w którym rozgrywała się scena w Chłopcach…, podczas której bohaterowie dowiedzieli się o śmierci Tommy’ego DeVito, a kluczowa dla kilku scen w obu produkcjach jest słynna nowojorska knajpa – Copacabana. Ujęcia wysadzanych samochodów skonstruowane są w podobny sposób, nie wspominając już nawet o samym irlandzkim pochodzeniu bohatera granego przez De Niro, które podkreślane jest w obu historiach. Najciekawsza jednak wydaje się scena egzekucji jednej z kluczowych postaci, rozegrana w obu filmach podobnie, ale ukazująca zupełnie inną perspektywę. W Chłopcach z ferajny jest scena, w której Tommy dostaje się do mafii. Przyjeżdża do swojego nowego domu, gdzie czekają na niego mordercy. Następuje ujęcie POV – widzimy ostatnią rzecz, jaką widzi Tommy. Bardzo podobne ujęcie jest w Irlandczyku – tym razem widzimy jednak POV Franka Sheerana, czyli mordercy. W bardzo podobnych okolicznościach pozbawia życia swojego długoletniego przyjaciela – tak samo, jak w Chłopcach… egzekucji na Tommym dokonał Tudy Cicero, który znał go od dzieciństwa. Kluczowe jest jednak, czyimi oczami oglądamy te momenty w obu filmach. Chłopcy z ferajny podkreślali tempo i ryzyko gangsterskiego życia. W każdym momencie można było dostać kulkę w tył głowy od przyjaciela. Irlandczyk wykorzystuje swój czas trwania na to, by uzmysłowić, jak wyglądać może życie człowieka, który w każdy momencie może zostać poproszony o zabicie swojego przyjaciela. I musi się zgodzić. Tutaj czas nie płynie szybko w natłoku wydarzeń – tutaj życie jest długim, bolesnym procesem.
Podsumowując, ma się wrażenie, że Irlandczyk to spojrzenie starzejącego się człowieka – wszak Scorsese dobiega osiemdziesiątki – na świat, który przenikał jego twórczość od samego początku. Warto pamiętać, że pierwszym filmem reżysera był krótkometrażowy It’s not just you, Murray, w którym gangster w sile wieku spoglądał wstecz na swoje życie i początki swojej zbrodniczej kariery. Twórczość Scorsesego zatoczyła w tym momencie koło, a Irlandczyk jest domknięciem, ale także trawestacją wielu wątków i form wcześniej poruszanych. Są tu echa Ulic nędzy i Chłopców z ferajny, jest też kawał amerykańskiej historii, która – czy tego chcemy czy nie – była udziałem zorganizowanej przestępczości. Wreszcie, Irlandczyk w pewnym sensie jest opowiedzeniem tej samej historii, tym razem jednak przefiltrowanym przez pryzmaty starości, sentymentu i melancholii. Scorsese, De Niro, Pacino, Pesci i Keitel – i piszę to z pełnym żalem – mają przed sobą prawdopodobnie jeszcze po kilka, może kilkanaście lat życia. W Irlandczyku wydają się z tym pogodzeni.